„Urodziłam syna, gdy miałam 16 lat. Ojciec kazał mi oddać tego bękarta, a ja nie umiałam się sprzeciwić”

„Kazano mi pojechać do babci i zostać tam aż do rozwiązania. Dziecko miało zostać w szpitalu, a ja po 6 tygodniach miałam zrzec się praw rodzicielskich i jak się wyraził ojciec – będzie po sprawie”.

Nastał wieczór. Jak zwykle o tej porze wszyscy siedzieliśmy w kuchni. Andrzej z laptopem, Krzyś nad zeszytami, ja z nosem w książce. Od czasu do czasu mieszałam w garnku z gotującą się na jutrzejszy obiad zupą. Oczywiście Andrzej mógł pracować w swoim gabinecie, a Krzyś odrabiać lekcje w pokoiku, ale zawsze przychodzili do kuchni.
– Bo chcemy być z tobą – mówili.
A ja czułam się taka szczęśliwa, mimo smutnych wspomnień, które są i zawsze będą we mnie.

Nigdy nie zapomnę, jaki był bezbronny i maleńki. Nie miałam jeszcze 17 lat, kiedy się urodził, i nie miałam nic do powiedzenia. Mój ojciec decydował o wszystkim. Gdyby chociaż chciał mnie wysłuchać… Ale kiedy tylko padło słowo „ciąża”, z ukochanej córeczki przeistoczyłam się we wrzód na ciele rodziny, który należy jak najszybciej usunąć. Ojciec był wtedy wójtem, a rodzice mojego chłopaka nauczycielami w miejscowej szkole. Urobił ich błyskawicznie – już po tygodniu mój ukochany wylądował w liceum z internatem w dalekim mieście. Nie zapomnę szyderczego uśmiechu, z jakim ojciec oznajmił:

– Bardzo grzeczny chłoptaś, ten twój Romeo. Nawet nie pisnął, a wręcz wyglądał na zadowolonego.

Potem przyszła kolej na mnie. Kazano mi pojechać do babci i zostać tam aż do rozwiązania. Dziecko miało zostać w szpitalu, a ja po 6 tygodniach zrzec się praw rodzicielskich i jak się wyraził ojciec „będzie po sprawie”.

– Mamo – błagałam – mamo, pomóż mi, to moje dziecko, ja nie chcę go oddać, mamo…
– Córeczko, sama jeszcze jesteś dzieckiem, całe życie przed tobą, minie czas, zapomnisz.
Ostatnią nadzieją była babcia. Jednak ojciec chyba czytał w moich myślach. Sam mnie odwiózł, wrzucił walizkę do przedpokoju i stojąc w drzwiach, powiedział:
– Niech mama dobrze zapamięta, od tej decyzji nie ma odwołania. Chyba że będzie ją mama utrzymywać razem z tym bachorem.
Poród trwał bardzo długo, jakbyśmy za nic nie chcieli się rozdzielić. Kiedy już było po wszystkim, lekarz powiedział:
– Możemy go od razu zabrać, nie musi go pani widzieć.
– Muszę, chcę, proszę…
Pozwolono mi chwilę go potrzymać. Patrzyłam w granatowe oczka, gładziłam ciemne włoski, przyjrzałam się znamieniu na rączce, takiemu samemu jak moje.

Mimo kategorycznych żądań ojca nie wróciłam do domu. Przestałam się go bać. Cóż mógł mi jeszcze zrobić. Zostałam z babcią. Skończyłam szkołę, potem studia. Oprócz nauki nic mnie nie interesowało. Nigdzie nie chodziłam, z nikim się nie spotykałam. Czasami dzwoniłam do ośrodka adopcyjnego, gdzie mówili mi tyle, ile mogli, że synek jest zdrowy, że jego rodzice bardzo go kochają… Nawet nie wiedziałam, jak ma na imię.
– Haniu, jeśli będziesz ciągle rozdrapywać rany, nigdy się nie zagoją – tłumaczyła babcia – nie możesz ciągle myśleć o tym, co było.
Ale o czym miałam myśleć? O tym, co będzie? Mąż, dzieci? Dzieci, które albo będę okłamywać, albo im powiem: „macie jeszcze starszego braciszka, ale go oddałam”. Wolałam trwać w samotności.

Jakiś czas potem poznałam Andrzeja. Pracował w naszej firmie, ale w ogóle się nie widywaliśmy. Nic dziwnego, był takim samym odludkiem jak ja. Cały dzień siedział z nosem w komputerze, a punktualnie o 16 wychodził. Pewnie nigdy bym nie zwróciła na niego uwagi, gdyby nie usłyszany strzęp rozmowy:

– Szkoda, taki przystojny facet i tak się marnuje.
– Podobno samotnie wychowuje syna.
– Gdyby chciał, niejedna chętnie by mu pomogła…
Zaczęłam go dyskretnie obserwować. Rzeczywiście był przystojny. I bardzo smutny. I sprawiał wrażenie samotnego, tak samotnego jak ja…

Po raz pierwszy od czasu mojej pierwszej, tak brzemiennej w skutki miłości poczułam drgnienie serca. Zaczęłam też kończyć pracę o 16. Po kilku spotkaniach przy wyjściu zaczęliśmy się do siebie uśmiechać, wymieniać banalne zdania o pogodzie. W pracy już nie mijaliśmy się bez słowa, okazało się że o tej samej porze chodzimy robić sobie kawę, a niebawem jadaliśmy razem obiady w firmowym barku. Nasza znajomość rozwijała się błyskawicznie, coś ciągnęło nas do siebie z przemożną siłą.

Zaczęliśmy spotykać się w weekendy. Były to krótkie randki, Andrzej nie chciał na długo zostawiać synka u sąsiadów, bo jak mówił, mały cały czas bardzo tęskni za matką, jest smutny i nerwowy.

 To już dwa lata, jak moja żona umarła – opowiadał – a cały czas tak bardzo jej brakuje… Może to głupie, że ci o tym mówię, ale byliśmy bardzo szczęśliwą i kochającą się rodziną… Do niedawna nie wyobrażałem sobie nawet, że mógłbym jeszcze kogoś pokochać. A wtedy pojawiłaś się ty i stało się coś niesamowitego. Jakby moje serce urosło. Jest w nim moja żona, bo zawsze tam będzie, ale jesteś też i ty. A razem z tobą przyszła radość i chęć życia.
Wziął mnie za ręce i zajrzał w oczy.
– Haniu, nie mówisz wiele o sobie, ale czuję, że ciebie też los skrzywdził. Chcę być z tobą, chronić cię i wspierać. Dopiero teraz wiem, jak bardzo byłem samotny.
– A twój syn? – zapytałam – Czy on mnie zaakceptuje?
– Jestem tego pewien – patrzył na mnie z czułością – nie może być inaczej. Pojutrze ma siódme urodziny. Myślę, że to dobry moment, żebyście się poznali.
Co za zbieg okoliczności. Mój synek pojutrze skończy 7 lat.

– Wiesz – ciągnął Andrzej – tak naprawdę to nie jest mój rodzony syn. Żona nie mogła mieć dzieci, a tak bardzo chcieliśmy… Zaadoptowaliśmy Krzysia, gdy był niemowlęciem.
Zaniemówiłam. Oto stał się cud. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Nic nie działo się przypadkiem. Los postawił Andrzeja na mojej drodze, aby mój synek wrócił do mnie.

Nie mogłam się doczekać tych urodzin. Przekraczałam próg domu Andrzeja prawie nieprzytomna ze wzruszenia. Już za chwilę go zobaczę…
– Poznajcie się – Andrzej też był zdenerwowany – Krzysiu, to jest pani Hania, moja najlepsza przyjaciółka.
Spod rudej czupryny patrzyły na mnie szare, poważne oczy. W rysach buzi nie było cienia niczego znajomego. Nawet nie spojrzałam na rączkę, gdzie powinno być znamię. To nie był on. Ze wszystkich sił starałam się nie rozpłakać. Mimo wysiłków Andrzeja to nie było wesołe przyjęcie. Nie potrafiłam ukryć przygnębienia. Chciałam choć przez chwilę być sama.
– Wyjdę na taras – powiedziałam – muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Oczywiście. Ja tymczasem zmienię talerzyki – Andrzej zaczął szybko zbierać naczynia.
Oparłam się o balustradę i zaciskając pięści starałam się opanować.
– Czemu pani jest taka smutna? – usłyszałam nagle głos Krzysia. Stał obok i patrzył na mnie ze współczuciem.
– Tęsknię za moim synkiem – powiedziałam po prostu.
– To tak, jak ja za mamą – oczy wypełniły mu się łzami – ale tatuś mówi, że trzeba być dzielnym.
Przykucnęłam i ostrożnie ujęłam jego małą rączkę. Zrobiło mi się strasznie wstyd. To dziecko było sto razy mądrzejsze i lepsze ode mnie. Ja myślałam tylko o swoim bólu, a on…
– Wiem, że to trudne – głos mi drżał – mnie też nie bardzo wychodzi, ale trzeba się starać…
Kiedy Andrzej przyszedł do nas, przytuleni płakaliśmy już na całego. Taki był początek naszej miłości. Okazało się, że wszyscy mamy wielkie serca, w których mieści się i to, co było, i to co jest.

Wiele osób dzieli się z nami swoimi historiami, aby dowiedzieć się, co inni o tym myślą. Jeśli masz swoją opinię lub sugestię dotyczącą tej historii, proszę napisz ją w komentarzach na Facebooku.    

-->