Zostałam wolontariuszką pod wpływem impulsu… Któregoś dnia przeczytałam w gazecie opowieść matki, której sześcioletnia córka odeszła w hospicjum dla dzieci. „Byłam z nią do ostatniej chwili – wspominała kobieta. – Ale tam jest tyle dzieci, które nie mają zupełnie nikogo…”.
Nie mogłam przestać myśleć o tych dzieciach. Kiedyś, na studiach, dorabiałam jako niania. Czy zabawa ze zdrowym dzieckiem tak bardzo się różni od tej z chorym? Od jakiegoś czasu wyrzucałam sobie, że nie robię nic pożytecznego. Praca w korporacji, a potem oglądanie seriali. Pora to zmienić!
Moja mama próbowała jednak wybić mi ten pomysł z głowy.
– Córeczko, po co ci to, nie dasz rady, to takie trudne emocje. W depresję wpadniesz – tłumaczyła.
Fakt, bałam się jak cholera. Pół godziny stałam pod drzwiami i nie miałam odwagi, żeby wejść…
– Opowiedz, dlaczego tu przyszłaś – poprosiła pani Maria, która zajmowała się w hospicjum wolontariuszami.
Opowiedziałam więc o tym liście matki, który przeczytałam w gazecie. I że mam czas i chętnie się pobawię z chorymi dziećmi.
– Ale wiesz, że te chore dzieci prędzej czy później odejdą? Jesteś na to gotowa? – pani Maria zmusiła mnie, żebym spojrzała jej w oczy.
– Nie wiem – przyznałam zgodnie z prawdą; i natychmiast pomyślałam, że pani Maria mi podziękuje.
– Nikt nie jest gotowy. Jak ktoś tak mówi, to kłamie – powiedziała. – Będzie ciężko, ale pamiętaj, że w każdej chwili możesz przyjść do mnie i porozmawiać. Teraz przedstawię cię paru pacjentom. Jak się zdecydujesz jutro do nas wrócić – podpiszemy papiery.
Rzadko ją odwiedzają
Pani Maria zaprowadziła mnie na oddział. Sale pomalowane były na wesołe, ciepłe kolory. Wszędzie walały się rowerki, autka, zabawki.
Na pierwszy rzut oka oddział wyglądał jak przedszkole.
– Tosia, możemy na chwilę? – pani Maria zajrzała do jednej z sal.
Na łóżku siedziała dziewczynka w kraciastej piżamie. Miała na głowie wełnianą czapkę i bawiła się lalką. Na mój widok skinęła głową i uśmiechnęła się. Zobaczyłam, że na szyi ma wielką bliznę pooperacyjną.
– Tosia ma raka krtani – wyjaśniła pani Maria. – Nie mówi. Ale pięknie pisze, ma tu notes i kolorowe mazaki. Pogadajcie. Wrócę za chwilę.
Chciałam zaprotestować, ale pani Marii już nie było.
– Cześć, mam na imię Aga. Ty jesteś Tosia, to już wiem. A ile masz lat?
Tosia z zapałem pokiwała głową. Złapała mazak i zaczęła pisać.
„Siedem”.
– No proszę, jesteś w pierwszej czy drugiej klasie?
„Zachorowałam rok temu. Nigdy nie poszłam do szkoły”.
Idiotka – skarciłam się w duchu. Dwie minuty i już wpadka.
„Nie smuć się – pisała dalej dziewczynka. – To nic takiego. Uczyłam się pisać i liczyć w szpitalu. Tu też mamy lekcje. Moje siostry mówią, że szkoła jest straszna”.
– Opowiedz mi o nich.
Dowiedziałam się, że Tosia ma szóstkę rodzeństwa. Cztery siostry i dwóch już dorosłych braci. Rodzina mieszka na wsi, daleko i dlatego nie może jej za często odwiedzać.
„Bliźniaczki Kasia i Basia mają po trzy lata. Basia jeździ na wózku… Mamusia jest potrzebna w domu. Ale dzwonimy do siebie codziennie. Mówię mamusi, żeby się nie martwiła, bo tu odwiedzają mnie fajne ciocie i w ogóle się nudzę” – pisała Tosia.
Musiałam się odwrócić, bo łzy napłynęły mi do oczu. Zastanawiałam się, skąd w tej dziewczynce tyle odwagi i pogody ducha?
– A chcesz, żebym była z jedną z tych cioć? – zapytałam.
„Jasne. A umiesz grać w makao?”.
– Jestem mistrzynią makao! To do jutra, przyjdę o szesnastej!
Na korytarzu zobaczyłam panią Marię. Podeszłam do niej.
– Zostaję – zdecydowałam. – Już się umówiłam z Tosią na karty.
Pani Maria uśmiechnęła się szeroko.
– Doskonale, Agatko. Tosia nie może jeść, ale bardzo lubi koktajle owocowe. To do jutra.
Następnego dnia spędziłam z Tosią dwie godziny. Grałyśmy w karty, rysowałyśmy. Bardzo jej smakował koktajl bananowy, który sama zrobiłam w domu i jej przyniosłam.
Nagle dziewczynka jakby przygasła. Zaczęły jej się zamykać oczy.
– Tosia? Dobrze się czujesz? Zawołać lekarza? – wpadłam w panikę.
– Proszę się nie martwić, to normalne. Za dużo atrakcji jak na jeden dzień. Po prostu zasnęła. Proszę wrócić jutro – uspokoiła mnie pielęgniarka.
Z sali naprzeciwko dobiegł mnie płacz. Zajrzałam. Kobieta i mężczyzna płakali objęci. Dopiero po chwili zrozumiałam, że chłopiec, którego trzymają za ręce, już nie żyje.
Cofnęłam się na korytarz. Czułam się jak intruz. I to był pierwszy raz, kiedy widziałam zmarłego człowieka. Dziecko… Serce waliło mi jak wściekłe a po policzkach płynęły łzy.
– Aga? Wszystko dobrze? – nagle wyrosła przy mnie pani Maria. – Oddychaj głęboko. Ten chłopiec to Jasio. On już bardzo chciał odejść. Codziennie razem z mamą się o to modlił.
Podziwiałam panią Marię, że potrafi o tym mówić tak spokojnie. A potem patrzyłam, jak wchodzi do sali, obejmuje rodziców i coś do nich mówi. Wtedy zrozumiałam, co będzie najtrudniejsze.
Jakby się zapadła…
Taka rozmowa. Rozmowa z tymi, którzy zostają. Bo co im powiedzieć? Jak pocieszyć? Wystraszyłam się. Doszłam do wniosku, że jednak nie dam rady. Że przeceniłam swoje siły i swoją odwagę. Poszłam pod pokój pani Marii i poczekałam na nią. Nie dała mi się odezwać:
– Wiem, co chcesz powiedzieć. Że jednak nie dasz rady. Ta scena w pokoju Jasia cię wystraszyła. Rozumiem, spotkania z rodziną po odejściu pacjentów są trudne. Ale dasz radę. Zobaczysz. Nie będziesz sama, jestem ja, inni wolontariusze. Zastanów się jeszcze, proszę.
Tej nocy nie spałam. Na przemian miałam przed oczami uśmiechniętą Tosię i rozpaczających rodziców Janka. Gdy szłam do pracy, ciągle nie byłam pewna, czy po południu wrócę do hospicjum.
Ale dostałam esemesa: „Aga, pamiętasz, że obiecałaś mi dziś koktajl malinowy” – zapomniałam, że dałam Tosi numer mojego telefonu. Zrozumiałam, że nie mogę zawieść tej dziewczynki. Przecież obiecałam!
Tosia była moją podopieczną przez trzy miesiące. Poznałam jej rodzinę. Przyjeżdżali do niej co drugi weekend.
– Pani Agato, Tosia w kółko o pani pisze. Bardzo pani dziękuję. Wiem, że powinnam być przy niej cały czas, ale dzieci, gospodarstwo… Ona sama mówi, że mam być w domu. Boże, Tosia jest sto razy silniejsza od nas wszystkich… – pani Eli załamał się głos. – Przepraszam, wiem, nie powinnam się mazać. Tosia tego nie lubi.
To ja byłam tą osobą, do której Tosia uśmiechnęła się po raz ostatni. To ja trzymałam ją za rękę, gdy opadły jej powieki. Jej rodzice dotarli do hospicjum pół godziny później. Tosia jeszcze żyła. Lekarze zapewniali, że nas słyszy.
– Nie płaczę, Tosiu, tak jak kazałaś. W ogóle nie płaczę. Tylko mnie tak coś w gardle drapie – mówiła łamiącym głosem pani Ela. – Wiesz, Madzia dostała dziś szóstkę z polskiego. Koniecznie chciała, żebym ci powiedziała. A Kasia i Basia chcą wziąć szczeniaczka od sąsiadów. Chciały, żebyś mu imię wybrała. To może powiem, że Ciapek? Dobrze? Bo łaciaty taki jest…
Mama Tosi starała się, jak mogła, żeby się nie rozpłakać. Mąż ściskał ją za rękę. Wtedy dziewczynka na ułamek sekundy nieznacznie się poruszyła, naprężyła, a potem jej ciało jakby się zapadło… Tosia odeszła.
Nie płakałam. Przecież Tosia prosiła, żeby nie płakać. Nie mogłam jej nie posłuchać… Poszłam do domu i zrobiłam sobie koktajl malinowy.
Wlałam do niego pół butelki wódki i wypiłam duszkiem.
A dwa dni później wróciłam do hospicjum. To było moje miejsce.
– Aga, to jest Kubuś. Mam nadzieję, że masz sporą wiedzę o dinozaurach! – pani Maria przedstawiła mi nowego podopiecznego.
Agata, 27 lat