„Bez wahania przyjęłam 5 dzieci po zmarłym koledze. Nie mogłam pozwolić, by te biedactwa płaciły za błędy rodziców”

„Żona od nich odeszła. Z dnia na dzień. Zostawiła go z dwójką malutkich dzieci i zniknęła. Poszła w cug. Przepadła. Szukał jej, bez skutku i po jakimś czasie usłyszał, co robiła, i że pętała się po najgorszych melinach, aż w końcu umarła w bardzo podejrzanych okolicznościach”.
JOLA, 40 LAT

Śmiałam się czasami, że znam na pamięć imiona wszystkich moich dzieci, że obudzona w środku nocy wyrecytuję, co każde z nich lubi i kim zostanie, kiedy dorośnie… Za to za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć wszystkich porodów. Jakbym połowę przeoczyła.

No cóż, jakoś tak wyszło, że część naszej gromadki przyszła na świat w sposób naturalny, w przewidzianych przez naturę odstępach czasu, za to druga połowa pojawiła się nagle i nieoczekiwanie. W dodatku prawie jednocześnie. Przyjęliśmy to z pogodnym uśmiechem, bo… Przecież to nie miało być na zawsze.

„Nasze N” – mówiliśmy o nich, planując wyjście do kina i kupując bilety dla wszystkich, gotując większy niż dotąd gar zupy albo szykując jeszcze większą niż zwykle górę kanapek na kolację.

– Mama, pamiętaj, że N. są uczulone na gluten – przez pewien czas przypominały mi moje dzieci i faktycznie, przez jakiś czas przejmowałam się tym. Robiłam dwie sterty kanapek, ale kiedy okazało się, że w trakcie jedzenia dzieci zapominają o podziałach zdrowotnych, a ja nie mogę upilnować, co kto może jeść, zaczęłam robić takie same dla wszystkich. Bezglutenowe. No bo co to za problem?

Tak samo było z klasówką z matematyki, do której musiał się przygotować i mój Maciek, i jego najlepszy kumpel, Michał N. Albo z wypracowaniem, które sprawiało identyczne problemy naszej Asi i Kasi N. Dzieci potrzebowały takiej samej pomocy, więc siedzieliśmy z nimi nad ćwiczeniami, nie zastanawiając się, czyj dzieciak jest mniej odporny na wiedzę, nasz czy N. W sumie musieli się nauczyć tego samego, więc co to za różnica?

Ich mama umarła, mieli tylko tatę

To Maciek ich do nas przyprowadził. Nie wszystkich naraz, tylko jednego, najstarszego z rodzeństwa, Michała, z którym się przyjaźnił i od zawsze siedział w jednej ławce. Zaczęło się od tego, że po szkole przybiegali prosto do nas, rzucali plecaki, znikali na podwórku i szaleli tak długo, że niemal siłą musiałam ich zaganiać do domu i zmuszać, żeby doprowadzili się do porządku, bo obaj ubrudzeni byli jak dwa nieboskie stworzenia.

Dawałam im obiad, a potem goniłam Michała, żeby wracał do siebie i brał się do lekcji.
Któregoś dnia Maciek zapytał, czy przyjaciel nie mógłby u nas odrabiać lekcji, bo w jego domu są małe dzieci i on nie może się skupić, a tata mu nie pomoże, bo jest w pracy.

Mamy nie ma, bo mama umarła, kiedy Michał był całkiem mały. Zapytałam tylko, z kim zostaną maluchy, kiedy Michał będzie u nas, i przykro mi się zrobiło, jak usłyszałam, że będą ze starszą panią, sąsiadką, która pomagała osieroconej rodzinie, na ile jej siły pozwalały. Zgodziłam się natychmiast i w rezultacie zamiast pilnować odrabiania lekcji przez jednego delikwenta, musiałam siedzieć nad dwoma.

Niedługo potem pojawiła się młodsza siostra Michała, Kasia. Któregoś dnia przyszła ze szkoły razem z chłopcami, tak jak oni rzuciła swój plecak w kąt i zniknęła z nimi na podwórku. Godzinę później wróciła ze szkoły nasza Asia i wtedy okazało się, że dziewczynki chodzą do tej samej szkoły, tylko do równoległych klas, że znają się i ba… nawet trochę lubią. Efekt był taki, że polubiły się jeszcze bardziej, bo całej czwórce tak bardzo spodobały się wspólne zabawy i wspólne odrabianie lekcji, że po pewnym czasie stało się to regułą i spotykali się u nas każdego dnia.

Minęło kilka tygodni i usłyszeliśmy, że zachorowała sąsiadka, ta, która pomagała N. w opiece nad maluchami. Wtedy razem ze starszym rodzeństwem przyszli do nas najmłodsi, pięcioletnia Zosia i trzyletnie Kapsle, bliźniaki. Chłopcy byli tak podobni do siebie, że nikt się nie zastanawiał, który jest Kacprem, a który Gabrysiem, i wszyscy wołali do nich wspólnym mianem „Kapsel”. Przezwisko przyplątało się, kiedy obaj próbowali wszystkich przekonać, że nazywają się tak samo, ale żaden nie umiał prawidłowo wymówić  trudnego imienia Kacper. Śmiechu było co niemiara, ale zostali Kapslami już na zawsze.

Tamtego dnia przyprowadził ich stary N. Zwolnił się z pracy i przyszedł, żeby poprosić o pomoc. Czy moglibyśmy przez jakiś czas pomóc mu w opiece nad dziećmi? Póki on jest w pracy? To nie potrwa długo, póki sąsiadka nie stanie na nogi, ale… N. wie, że to problem, bo jego dzieci jest aż pięcioro. Tyle samo co u nas. Dużo…

Nie miał łatwego życia

Znałam pana N., widziałam go kilka razy, bo spotykaliśmy się na wywiadówkach naszych synów, ale dotąd nie miałam okazji, żeby zamienić z nim słowo, bo zawsze się spieszył na zebranie do klasy młodszej córki, a potem musiał wracać do roboty.

N. pracował w firmie, która w ogóle nie przejmowała się tym, czy ktoś ma dzieci czy nie. Dawała pracę i nie uznawała ani zwolnień lekarskich, ani urlopu. Podejrzewam, że N. pracował tam na czarno, żeby więcej zarobić…. Cóż, chyba nie miał innego wyjścia. Nie miał żadnej rodziny, żadnych przyjaciół, był sam jak palec, miał tylko dzieci. Mógł liczyć wyłącznie na siebie, a w trudnej sytuacji na pomoc obcych, dobrych  ludzi, jeśli tacy byli gdzieś blisko. Mógł też… Mógł oddać dzieci do domu dziecka.

Nie mieściło nam się to w głowie

Oddać? Do domu dziecka? Takie wspaniałe dzieciaki?  Mądrego Krzysia, bystrą Asię, uroczą Zosieńkę i słodkie Kapsle? Tylko dlatego, że ojciec staje na głowie, żeby ich utrzymać i czasami nie daje sobie rady?! Płakać mi się chciało. Chciałam wrzeszczeć ze złości. Tupać. Stłuc coś. Ale co by to zmieniło? Mój mąż, spokojny, zrównoważony człowiek, też zaciskał pięści z bezsilności i żalu. Do domu dziecka?!

Uważaliśmy, że N. był bardzo dobrym człowiekiem, tylko nie miał szczęścia w życiu. Był dużo starszy od nas, zniszczony przez życie i ciężką pracę. Poświęcał dzieciom wszystko, co miał, cały swój czas i wszystkie siły. O sobie nawet nie pomyślał… Do dziś się wzruszam, kiedy o tym myślę. Ojcowska miłość, jak wiele to może znaczyć…

N. opowiedział nam o swoim smutnym życiu. Kiedyś pokochał dziewczynę ze swojej wsi, bardzo piękną, ale bardzo… rozrywkową. Podobno wszyscy go ostrzegali, żeby się z nią nie wiązał, ale „co tam, serce nie sługa” – tłumaczył. Zaraz po ślubie wyjechali na drugi koniec kraju, zamieszkali w jakiejś ruderze, on pracował, ile sił, by zapewnić rodzinie jak najlepsze życie, ona urodziła dzieci. Najpierw Michała, potem Kasię. Powiedział nam, że nie był pewien, czy to były jego dzieci. Miał pewne podejrzenia, że nie, ale kochał je nad życie i nigdy nie dochodził, jak było naprawdę.

Potem żona od nich odeszła. Z dnia na dzień. Zostawiła go z dwójką malutkich dzieci i zniknęła. Poszła w cug. Przepadła. Szukał jej, bez skutku i po jakimś czasie usłyszał, że piła, ćpała i pętała się po najgorszych melinach, aż w końcu umarła w bardzo podejrzanych okolicznościach.

Pochował ją, a potem związał się z inną kobietą. Doczekali się córeczki, później uroczych bliźniaków. Mogli być szczęśliwi, ale niedługo po porodzie jego druga żona dostała sepsy i umarła. Został sam, bez pieniędzy, bez rodziny, z piątką dzieci. Ludzie przekonywali go, żeby oddał dzieci do przytułku, przynajmniej te najmłodsze, ale on się uparł, że ich nie rozdzieli, że da sobie radę. Stawał na głowie, żeby być dla nich i ojcem, i matką. Łapał się każdej roboty, korzystał z każdej okazji, robił wszystko, żeby rodzina była razem.

Kiedy zorientował się, że jego dzieci przytuliły się do naszej rodziny i zaczęły spędzać z nami coraz więcej czasu, przestraszył się, że może je stracić, bo mogą nie chcieć do niego wrócić. A potem… właśnie nas musiał poprosić o pomoc. Serce mu pękało z bólu.

Widziałam, że się boi. Ale przyszedł

Starałam się wytłumaczyć, że nic takiego się nie stanie. Jego dzieci spędzą z naszymi trochę czasu, bo jednym i drugim sprawia to przyjemność, a potem wrócą do niego, bo go kochają, bo jest ich tatą. Ja mogę pomóc, bo mąż pracuje, ale skoro i tak siedzę w domu przy dzieciach, to co za różnica, ile ich jest? Najwyżej otworzę domowe przedszkole – zmuszałam się do beztroskiego śmiechu, bo bardzo chciałam mu pomóc.

– Dzieci są zadowolone a ja mam trochę spokoju, bo są grzeczne i świetnie się razem bawią – przekonywałam go.

– Ale pieniądze! Przecież ponosicie koszty! Karmicie ich, codziennie jedzą u was obiad, kolację, jakieś owoce, tak nie można – mówił, ale ja machałam ręką.

– Zupa łatwo się dzieli, a chleb syci tak samo, bez względu na grubość kromki, prawda? – patrzyłam mu w oczy a on… Kręcił głową i uśmiechał się z czułością.

Chciał jakoś okazać nam wdzięczność, ale nie wiedział jak. Wtedy mój mąż wziął go na stronę i powiedział, żeby dał sobie spokój, bo przecież to nic takiego, a los w każdej chwili może się odwrócić i kiedyś to my poprosimy o pomoc. Uścisnęli sobie ręce i N. odszedł, chudy jak szczapa, zgarbiony, zmęczony życiem, samotny. Na odchodne powiedział jeszcze:

Obcy nie mieli żadnych praw

– Dobro zawsze wraca. Ja wam nigdy się nie odpłacę, ale to dobro do was wróci. Będę się o to modlił każdego dnia, do końca życia.

Następnego dnia, przed lekcjami, Michał i Kasia przyprowadzili nam maluchy i tak już było codziennie, przez miesiąc, póki starsza pani nie wyzdrowiała. Potem przychodził już tylko Michał i Kasia, a nam było smutno bez trzpiotowatej Zosi i rozbrykanych Kapsli. Niby w domu wciąż było dużo dzieci, ale jakoś… za mało. Potem było jeszcze mniej. Któregoś dnia Maciek i Asia wrócili ze szkoły przerażeni, zapłakani. Do szkoły przyszła policja i ludzie z opieki społecznej. Zabrali Michała i Kasię do domu dziecka, bo ich tata miał w pracy wypadek i umarł.

– Zabierzmy ich stamtąd, weźmy ich do nas, oni nie mogą być w domu dziecka, ich tata tego nie chciał! – błagały nasze dzieci.

Opowiadały, jak bardzo płakał Michał, kiedy go zabierali. Jak rozpaczała Kasia.
Jak się wyrywała, jak krzyczała, że musi biec do przedszkola, do Zosi i Kapsli, żeby maluchy nie były same. Czułam, jak w gardle rośnie mi wielka, coraz większa gula. Nie mogłam złapać oddechu, nie mogłam powiedzieć ani słowa. Patrzyłam na moje dzieci z taką samą rozpaczą, jak one na mnie. Przecież nic nie mogliśmy zrobić. No bo co? Kochaliśmy tamte dzieciaki, ale dla urzędników to nic nie znaczyło. Byliśmy obcymi ludźmi.

– Tata Michała prosił was o pomoc… – zaczął Maciek.

– Mówił wam, że zrobi wszystko, żeby maluchy nie poszły do domu dziecka – wtórowała mu Asia.

– Obiecaliście mu. Daliście słowo. Musicie dotrzymać – mówili jednocześnie.

Próbowaliśmy im wytłumaczyć, że tamta prośba i nasza obietnica dotyczyła zupełnie innej sytuacji. Że wtedy zrobiliśmy to, o co prosił tata N, a teraz… Nawet tego nie możemy zrobić.

– Możecie przynajmniej pójść do tego domu dziecka i porozmawiać z nimi. Przecież oprócz nas nie mają nikogo – błagały nasze dzieci.

Wiedziałam, że dotrzymał słowa

Zrobiliśmy, o co prosiły, i była to najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło mi w życiu zrobić. W domu dziecka pozwolono nam zobaczyć się z Krzysiem, z Kasią, z Zosią i Kapslami. Dzieci przywarły do nas, jakbyśmy byli ich ostatnią deską ratunku. Kiedy musieliśmy wyjść… Nie, nie chcę tego nawet pamiętać, ale gdy wreszcie wsiedliśmy do samochodu, gdy uspokoiliśmy się na tyle, żeby móc rozmawiać, popatrzyliśmy sobie z mężem prosto w oczy. Byliśmy starym, dobrym małżeństwem. Rozumieliśmy się bez słów.

– Nigdy więcej… – zaczęłam.

– Nigdy więcej ich tu nie zostawimy – dokończył mąż.

Spotkaliśmy się potem z całą piątką na pogrzebie ich taty. Uściskaliśmy ich mocno, ale nie powiedzieliśmy im ani słowa. Żeby nie składać obietnic, których nie moglibyśmy dotrzymać. Żeby nie dawać im nadziei. Żeby więcej nie cierpiały. Ale… po kilku miesiącach wróciliśmy do domu dziecka i zabraliśmy ich wszystkich ze sobą.

Do naszego domu, który od tej pory miał być także ich domem. „Będę się za was modlił” – dudniły mi w głowie słowa taty Nowaka. Wiedziałam, że dotrzymał słowa. Wymodlił dla nas wielki cud. Dzieci. Rodzinę.

-->