Z a każdym razem, kiedy słyszę ten żart: „A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?”, myślę sobie, że ludzie nie mają pojęcia, czym naprawdę jest życie w Bieszczadach. Pewnie uważają, że tu u nas to tylko sielanka, ale nie wiedzą, że utrzymanie domu z daleka od cywilizacji to ciężka sprawa.
Ja, żeby się ze wszystkim obrobić, wstaję codziennie przed piątą, a kładę się, kiedy już nie mam na nic siły. Ale przyznaję, nie każdy ma tak ciężko. Po prostu ja jestem na gospodarstwie sama i nie tylko muszę się zająć zwierzętami, ale też co i rusz coś naprawiać, remontować, przywozić.
No i jest jeszcze moja mama. Ma prawie dziewięćdziesiątkę i od lat nie wyszła ze swojego pokoju, bo nie może chodzić. Zajmuję się nią, pomagam w higienie, a kiedy mam chwilę, coś jej czytam albo śpiewam.
Tak, lubię śpiewać
Tu u nas radio słabo odbiera, nieraz trzeszczy tak, że nie można wytrzymać, a człowiek potrzebuje muzyki. No to sobie śpiewam. Mam niezły głos i znam chyba z pół tysiąca piosenek. Mama lubi mnie słuchać, dlatego nawet jak jestem w sadzie albo przy świnkach, to śpiewam na cały głos, żeby mnie słyszała, leżąc w łóżku. Poza nią i naszymi zwierzętami nie mam innej publiczności, więc się nie wstydzę.
Ale tamtego dnia, dwa lata temu, kiedy zobaczyłam, że ktoś mnie obserwuje, kiedy zbierałam porzeczki, śpiewając przeboje Ewy Demarczyk, nagle zamilkłam.
– Hej! – krzyknęłam, odstawiając miskę. – Tu teren prywatny!
Wyraźnie widziałam mężczyznę stojącego na skraju lasu. Opierał się o drzewo i pomyślałam, że to pewnie jakiś turysta, który zabłądził. Podeszłam bliżej i poczułam, że coś jest nie tak.
– Hej! – powtórzyłam. – Co pan tu robi? Zgubił się pan?
Chyba od dawna nie jadł…
I w tym momencie chłop runął jak długi w trawę. Podbiegłam do niego i zobaczyłam, że twarz ma bladą, oczy zamknięte, a usta spierzchnięte. Nie wyglądał mi na turystę. Nie miał wymyślnego plecaka z przytroczoną karimatą, ubrany był w koszmarnie brudny dres, a jego buty były praktycznie rozpadnięte. No i to nawet nie był mężczyzna, raczej chłopak, taki może z osiemnaście, dwadzieścia lat. Złapałam go za policzek i potrząsnęłam.
– Żyjesz? – zapytałam, kiedy zamrugał oczami.
– Tak – wymamrotał.
– Musisz wstać – powiedziałam po ukraińsku. – Chodź, pójdziemy do mnie, dam ci jeść i się położysz, a potem zadzwonimy, żeby ktoś po ciebie przyjechał.
– Nie! – zaprotestował.
– Nigdzie nie pójdziesz, bo zaraz znowu zemdlejesz – skarciłam go. – No chodź.
Leciutki był, wychudzony taki. Pomyślałam, że od kilku dni pewnie nic nie jadł, bo jak go objęłam w pasie, to wyczułam, że brzuch ma prawie wklęsły. Ledwie szedł, ale w końcu dotarliśmy do domu. Niemal rzuciłam go na zydel przy stole i postawiłam przed nim kubek mleka. Rzucił się na nie chciwie. Podobnie jak na zupę pomidorową i ziemniaki z poprzedniego dnia.
Miałam do niego parę pytań, ale uznałam, że mogą zaczekać. Pokazałam mu, gdzie się może położyć, i poszłam na górę po poduszkę. Kiedy z nią wróciłam, już spał z otwartymi ustami.
Nazywał się Władek. Nie miał telefonu ani żadnego dowodu tożsamości. W ogóle nic nie miał, tylko to, co na sobie. Opowiedział, że wszystko mu ukradli ludzie. Nim go znalazłam, błąkał się po lesie, jedząc jagody, a przeważnie głodując. I nie miał żadnego pomysłu, co zrobić dalej.
– Dalej to ty musisz odzyskać siły – orzekłam. – U mnie jedzenia jest dość, masz gdzie spać. Nie musisz nigdzie się spieszyć. Ale musisz mi tu pomagać, bo sporo jest dla mężczyzny do zrobienia.
– Jestem studentem medycyny, oj biada mi, los mnie tak pokarał – tłumaczył mi.
– Lekarzem będziesz albo i nie – mruknęłam – ale teraz trzeba mi dach w kurniku naprawić. Młotek umiesz trzymać?
Okazało się, że nie tylko młotek, ale i śrubokręt, obcęgi ani nawet wiertarka nie sprawiały mu problemu. Władek świetnie sobie radził z narzędziami i zwierzętami gospodarskimi.
– Czemu zawaliłeś studia? – zapytałam.
– Mama straciła nogę. Cukrzyca. Nie pracowała, a w domu trzy dziecka jeszcze. Więc ja pracowałem dla nich w magazynie. No i nie dałem rady jedno i drugie.
Zrozumiałam, że Władek nie może długo u mnie zostać. Musiał zarobić pieniądze dla rodziny. A ja mogłam mu co najwyżej pensję w jajkach i porzeczkach wypłacać, bo co zarobiłam na targu, to szło na leki dla mamy i najpotrzebniejsze rzeczy do domu.
Po kilku tygodniach wyjechał
Władek został u mnie siedem tygodni. Wszystko mi w domu i obejściu zrobił, nawet chwiejące się zydle naprawił i drzwiczki od szafki, co opadały. Zaprzyjaźnił się też z moją mamą. Wzruszyło mnie, kiedy raz wziął ją na ręce i wyniósł do ogrodu. Wtedy nabrał już trochę krzepy, a mamusia była drobniutka jak laleczka. To był jej pierwszy raz poza pokojem od dobrych kilku lat. Widziałam łzy w jej oczach.
Pożegnał się niedługo potem. Nie zostawił jednak nic niedokończonego, nawet łóżko po sobie zasłał i umył kubek po herbacie. Z domu nic też nie zginęło, gdyby kto był ciekaw. Zabrał jedynie buty po moim zmarłym dawno temu mężu, które trzymałam w stodole, bo nie umiałam ich wyrzucić, i pół bochenka chleba. Niczego więcej nie chciał.
Dokładnie dwa lata po tych wydarzeniach zjechałam do wioski i poszłam odebrać listy ze swojej skrytki. Było tam, jak zwykle, trochę rachunków, zaproszenie na ślub kuzynki i jakiś katalog. Oraz kartka. W kopercie.
„Pani Mirko, czy wszystko dobrze? – pisał. – Czy pani Róża zdrowa? Ja mam pracę i swoją dziewczynę. Ona jest w ciąży. W końcu jestem szczęśliwy.”
Uśmiechnęłam się. Byłam ciekawa, czy naprawdę kiedyś przyjedzie i jeszcze raz się spotkamy. Na kopercie był adres zwrotny, więc odpisałam. Poinformowałam go, że mama ma się dobrze i często o nim mówi oraz że musiałam kupić nową siatkę do kojca dla kur, a w jednym zydlu ostatecznie złamała się noga.
Po trzech tygodniach znowu dostałam list. Odpisałam półżartem, że przydałby mi się mężczyzna w domu, bo na strychu muszę podczas deszczu podstawiać wiadro, a dziki zdemolowały mi ogrodzenie za domem. Napisałam tylko o tych dwóch rzeczach, ale martwiła mnie cała masa innych. Nie byłam w stanie wszystkiego zreperować sama, a na robotnika nie było mnie stać. Coraz częściej myślałam ze strachem o nadchodzącej zimie. Martwiłam się tak, że już nawet śpiewać nie miałam ochoty.
Tego wieczoru śpiewałam pełną piersią
Ze dwa tygodnie później ktoś zapukał do moich drzwi. Zaskoczona, otworzyłam i zobaczyłam dwóch mężczyzn – sądząc po podobieństwie, ojca i syna.
– Dzień dobry. Jesteśmy Artur i Dawid – przedstawił się ten starszy. – Władek to kuzyn mojej żony, zadzwonił i mówił, że u pani dach trzeba naprawić.
– I ogrodzenie – dodał syn.
W ten sposób Władek odwdzięczył mi się za pomoc. I to niejeden raz, bo chłopcy obiecali, że jak będę ich potrzebować, to przyjadą. Wiedzieli, co zrobiłam dla Władka, i nie wzięli ode mnie ani grosza.
– Pani jest jak rodzina – powiedział Artek, zapisując mi na pożegnanie swój numer telefonu. – Zawsze pomożemy.
To prawda, że dobro do nas zawsze wraca – pomyślałam wtedy.
Tego wieczoru śpiewałam pełną piersią.