„Teściowie już na wstępie zmieszali mnie z błotem. Uznali, że ich córka zasługuje na lekarza, a nie na taką miernotę jak ja”

„Siedziałem i słuchałem w milczeniu, jednocześnie szczęśliwy i upokorzony, pełen nadziei, a zarazem rozpaczy. Bo ja już wiedziałem to, co do niej jeszcze nie dotarło: nigdy mnie nie zaakceptują. Nawet nie silili się na osłodzenie czarnej polewki, jaką mi zaserwowali”.

Nie pochodzę z dobrej ani zamożnej rodziny. Prawdę mówiąc, nie pochodzę z rodziny, którą mógłbym się w jakikolwiek sposób chwalić. Mam ojca, bo każdy ma jakiegoś tam ojca, ale go nie znam, nie jestem pewien, czy moja matka wie, pamięta, kim on był.

Mam trójkę rodzeństwa i każde z nas spłodził inny facet, zapewne po pijaku i przez przypadek, bo antykoncepcja w tym środowisku nie istnieje. Kobieta, którą z konieczności nazywam matką, nigdy nie powinna mieć żadnych dzieci. Jej jedyną miłością, dla której mogła poświęcić wszystko, był alkohol. Widywałem ją albo pijaną, albo na kacu. Stałymi gośćmi u nas byli pracownicy opieki społecznej, kuratorzy i policjanci. Modelowy przykład patologicznego domu i rodziny.

Ludzie wciąż się spierają, co ma większy wpływ na młodego człowieka: geny czy wychowanie. Mnie nikt nie wychowywał, nie pielęgnował, sam rosłem jak chwast. A jednak udało mi się wyrwać z tej zdegenerowanej gleby. Cud, okupiony ciężką pracą, ambicją i systematycznym wysiłkiem. Rzadko komu się udaje z takiego środowiska wyjść i stać się wartościowym człowiekiem.

Bo… mało komu się chce. Trudno uwierzyć w siebie, gdy od małego przesiąka się atmosferą niemożności, nieróbstwa, nałogów, tymi zapachami, gestami, nawykami, tym życiem z zasiłków, tym braniem, skoro dają, tym nieoczekiwaniem niczego lepszego… A potem po prostu powiela się w dorosłości to, co się zapamiętało z dzieciństwa.

Moja młodsza siostra, kiedy ostatni raz próbowałem jej pomóc i proponowałem, że zawiozę ją do ośrodka leczenia uzależnień, kazała mi się odpier… To było cztery lata temu i od tamtej pory jej nie widziałem. Starsza siostra uciekła z domu, kiedy miała szesnaście lat. Nie wiem, czy po prostu miała dość, że matka spycha na jej barki odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo, czy chciała zerwać z tym wszystkim.

Faktem jest, że wyszła i przepadła jak kamień w wodę. Witek, najmłodszy z nas, wypadł z okna, kiedy matka leżała pijana, i już nie wrócił do domu. Trafił podobno do rodziny zastępczej, ale nie udało mi się ustalić, gdzie i do kogo. Może lepiej dla niego. Na co mu taka rodzina, taki balast?

Zawzięty, uparty. I niegłupi

Uczyłem się z całych sił, żeby móc trafić do dobrego liceum w większym mieście. Udało mi się. Nawet dostałem stypendium na utrzymanie i miejsce w akademiku, za które płacił urząd miasta. Szczęście też się przyda, gdy chcesz się wygrzebać z bagna, w którym przyszedłeś na świat. Złapałem się tej szansy, bo to była moja przepustka do normalności i lepszej przyszłości. Radziłem sobie i nie narzekałem, choć często musiałem wybierać, co jest dla mnie w danej chwili ważniejsze. Jedzenie czy książki? Buty czy kurtka na zimę? Najgorzej było, kiedy raptem w ciągu dwóch miesięcy powyrastałem z ubrań.

Musiałem nieźle kombinować, żeby jakoś na wszystko wystarczyło pieniędzy; potem zacząłem dorabiać jako roznosiciel ulotek i pomocnik na myjni samochodowej, zawsze wpadło parę groszy. Niemniej nauka pozostała dla mnie priorytetem i liceum skończyłem z drugim wynikiem w całej szkole. Lepsza była tylko Marlena, której rodzice fundowali mnóstwo korepetycji, a angielski szlifowała na obozach w Wielkiej Brytanii. No i uczyła się w weekendy, zamiast myć kolejny samochód czy biegać po klatkach schodowych z ulotkami.

Znaliśmy się i trochę rywalizowaliśmy, przyglądaliśmy się sobie i szanowaliśmy wzajemnie. A tuż po maturze zaczęliśmy na siebie patrzeć trochę inaczej niż jak kolega z równoległej klasy na koleżankę rywalkę w wyścigu o wynik. Czuliśmy oboje, że coś nas do siebie ciągnie – choć nie mieliśmy doświadczenia – ale nim cokolwiek zdążyliśmy sobie powiedzieć, rok szkolny się skończył, a my wylądowaliśmy w dwóch różnych miastach, na dwóch różnych uczelniach.

Z jednej strony, szkoda. Z drugiej, za wysokie progi na twoje nogi, tłumaczyłem sobie. Byłem nikim, biednym studentem anglistyki, który marzył, by zostać tłumaczem. Ona mogła być, kimkolwiek zechciała. Bo była piękna, zdolna, no i miała wsparcie rodziców, zarówno psychiczne, jak i finansowe. Cóż, niektórzy mają w życiu farta od poczęcia, rodzą się we właściwym miejscu, czasie i… rodzinie.

Nie żalę się, mówię, jak jest

Jedyne, z czym na studiach miałem problem, to moja całkowita abstynencja. Niektórym zdawało się przeszkadzać, że nie tykam alkoholu, żadnego, nieważne, piwo, wódka, whisky czy fikuśne drinki, nieważne, że inni stawiają, że wszyscy piją. Ja nie piłem i nie dawałem się nikomu skusić ani podjeść, nie robiły na mnie wrażenia kpiny ani żarty.

Wolałem nie prowokować losu. Nie wiedziałem, na ile mogę sobie zaufać i czy nie wciągnie mnie bagno, z którego tak pracowicie się wygrzebywałem. Jeden łyk, potem drugi, dziesiąty i skończę jak matka i siostra. Chwilowe rozluźnienie nie było warte ryzyka stoczenia się na dno. Nie chciałem spróbować nawet bezalkoholowego piwa, byłem uparty jak zawsze.

Ukończyłem studia i zacząłem szukać pracy jako tłumacz. Na początku rzucałem się na każde zlecenie, bez względu na stawkę. Poważniejsze oferty zaczynały się bowiem od słów: „doświadczonego tłumacza”, a doświadczenie samo się nie zdobędzie. Tłumaczyłem więc różne reklamówki, instrukcje obsługi, listy, opracowania naukowe, licząc na to, że następnym razem to już będzie prawdziwa literatura, najlepiej przez duże „L”.

Godziny spędzane przy komputerze nad tekstami odbijały się na moim wzroku: litery zaczynały mi się rozjeżdżać, oczy szybciej się męczyły, głowa bolała. Potrzebuję okularów, stwierdziłem z ciężkim westchnieniem, bo to przecież spory wydatek. Na wizytę z funduszu czekałbym jak na zbawienie, ślepnąc powoli, więc zapisałem się do prywatnego okulisty. Zacisnę pasa i wysupłam potrzebną kwotę, na „narzędziu pracy” nie będę oszczędzał. Poprosiłem o pierwszy wolny termin, u kogokolwiek; okuliści też muszą na kimś zdobywać doświadczenie. Moje zdziwienie nie miało granic, kiedy w drzwiach gabinetu zobaczyłem Marlenę.

– Zapraszam… Karol? To naprawdę ty?

Ona również była zaskoczona. Nie umiałem wyczuć, bo teraz lepiej się maskowała, czy było to miłe zaskoczenie. Sprawdziła mój wzrok, zapisała mi odpowiednie okulary, porozmawialiśmy krótką chwilę, bo przed gabinetem czekał już kolejny pacjent.

– Może spotkamy się kiedyś i pogadamy dłużej o dawnych czasach? – spytałem odważnie, najwyżej odmówi.

Skoro los znowu zetknął nas ze sobą, głupotą byłoby nie skorzystać z okazji i nie sprawdzić, czy wtedy nam się wydawało, czy faktycznie coś między nami iskrzyło.
Marlena zapisała mi na kartce swój numer telefonu.

– Zadzwoń – powiedziała.

Los wiedział, co robi, bo kilka miesięcy wcześniej rozstała się z chłopakiem. Niemal narzeczonym, jak go określiła, który z dnia na dzień przyjął propozycję pracy w Hiszpanii i oczekiwał, że ona też spakuje walizki i radośnie za nim podąży.

Zostaliśmy parą ot tak

Co ciekawe, jej rodzice nie mogli zrozumieć, czemu z powodu głupiej dumy rozstaje się z kimś tak obiecującym; ona z kolei nie wyobrażała sobie życia z kimś, kto nie konsultuje z nią tak istotnych decyzji. Jedna kawa, druga, potem kolacja, kino i, choć nasze uczucie nie wybuchło jak nagły pożar, to kiedy już zapłonęło, paliło się jasnym, mocnym, stabilnym płomieniem. Zostaliśmy parą ot tak, bez mówienia tego na głos, bez krępujących wyznań czy składania sobie jakichś wielkich deklaracji.

Po prostu złapaliśmy się za ręce i odtąd szliśmy razem. Oboje byliśmy rozsądni, także w kwestii uczuć. Marlena przyznała, że podobałem jej się w liceum, ale skoro zamierzała studiować w stolicy, nie chciała zaczynać czegoś, co będzie w najlepszym razie relacją na odległość, a w najgorszym złamie nam obojgu serce.

– Na szczęście teraz jesteśmy już całkiem dorośli i mieszkamy w jednym mieście, więc… – uśmiechnąłem się.

– Właśnie – też się uśmiechnęła.

Kilka miesięcy później, gdy już wiedzieliśmy, że to wspólna podróż przez życie, a nie dłuższy spacer, zamieszkaliśmy razem, docierając się na różnych płaszczyznach. Moja „wolnostrzelecka” praca tłumacza wpisywała się w dyżury Marleny, dzięki czemu, nawet gdy bywała bardzo zajęta, mogliśmy się zobaczyć choć w przelocie, coś razem zjeść, uściskać się, zamienić parę słów. A im było trudniej, im mocniej za sobą tęskniliśmy, tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że chcemy być razem na dobre i złe. Oświadczyłem się Marlenie, a ona powiedziała „tak”.

No i dopiero wtedy zaczęły się schody

Musiała przedstawić mnie rodzicom, czym się oczywiście stresowałem, ale nie sądziłem, że będzie aż tak źle. Spotkanie z rodzicami Marleny było najgorszym doświadczeniem,  jakie mnie spotkało, od kiedy wyprowadziłem się z rodzinnego domu. To nie było nawet spotkanie, tylko przesłuchanie.

Co robię, co studiowałem, jakie mam perspektywy. Tu jeszcze poszło mi w miarę dobrze, choć w porównaniu z Marleną – dziedziczką rodu lekarzy, w trzecim pokoleniu – wypadałem blado. Ale potem zaczęło się wypytywanie o przeszłość, rodzinę, korzenie. Nie widziałem powodu, by wdawać się w szczegóły, lecz nie chciałem też ukrywać, że nie miałem łatwego startu w życie. Tym bardziej byłem dumny z siebie i z tego, co osiągnąłem. Wyrwałem się z patologicznego środowiska, nie tykałem alkoholu, nie paliłem, byłem stoikiem i przeciwnikiem rozwiązań siłowych.

Potrafiłem ciężko pracować, by osiągnąć cel, i nikomu nic nie byłem winien. Marlena słuchała i kiwała głową… Reakcja jej rodziców zszokowała nas oboje. Najpierw krępująco długo milczeli, trawiąc informacje, a potem ojciec Marleny, poprosił, bym wyszedł.

– Niby czemu? – zbuntowała się moja rozsądna dziewczyna, łapiąc mnie za rękę i przytrzymując, żebym nie ważył się wyjść.

– Doceniam, że ciężko pracował, ale ktoś taki jak on nie nadaje się na naszego zięcia.

– Ale nadaje się na mojego męża!

– Nie wiesz, co mówisz – poparła męża matka Marleny. Jej uprzejmy ton był lodowaty. – Wcześniej czy później zrozumiesz, że do siebie nie pasujecie, że to współczesny mezalians, że różnice między wami są nie do pogodzenia, a takie niedopasowane mariaże sprawdzają się tylko w bajkach.

Marlena kłóciła się z rodzicami, pokazując mi nieznane dotąd swoje oblicze, bo walczyła o mnie jak lwica o swoje młode. Była zła, wzburzona, urażona w moim imieniu do głębi i gotowa zerwać z rodzicami wszelkie kontakty, jeśli nie zaakceptują jej wyboru.

– Nie jestem już tą smarkulą, która grzecznie chodziła na randki w ciemno z synami waszych znajomych! – krzyczała. – To, że we mnie inwestowaliście, nie znaczy, że jestem waszą własnością, że możecie mi dyktować, za kogo wyjdę za mąż! Kogo wolno mi kochać, a kogo nie!

Siedziałem i słuchałem w milczeniu, jednocześnie szczęśliwy i upokorzony, pełen nadziei, a zarazem rozpaczy. Bo ja już wiedziałem to, co do niej jeszcze nie dotarło: nigdy mnie nie zaakceptują. Nawet nie silili się na osłodzenie czarnej polewki, jaką mi zaserwowali. W końcu miałem dość. Wstałem i wyszedłem, jak sobie życzył gospodarz. Marlena pobiegła za mną. Trzaśnięcie drzwiami było słychać chyba na całej ulicy. Po powrocie do naszego wynajmowanego mieszkania krążyła po nim nerwowo, nie mogąc się uspokoić.

– Jak oni mogli coś takiego powiedzieć? No jak?! Jak mogli?!

– Byli szczerzy… – wzruszyłem ramionami. – Nie pierwszy raz ktoś mnie ocenia przez pryzmat mojej rodziny. Jedni się nade mną litują, drudzy patrzą z góry, inni prowokują, jeszcze inni mają się na baczności, bo nigdy nie wiadomo, kiedy wylezą ze mnie złe geny…

– Ale to są moi rodzice! Chyba powinni mieć do mnie na tyle zaufania, by wiedzieć, że potrafię dokonać trzeźwego wyboru swojego przyszłego męża!

– Potrafię ich zrozumieć. Jak ty byś zareagowała, gdyby twoja córka przyprowadziła do domu…

– Już ty ich nie broń! Kogokolwiek by przyprowadziła, najpierw bym go poznała, a dopiero potem wydawała osądy. Na Boga, przecież to wykształceni ludzie! Jak mogą kierować się uprzedzeniami, które zawsze tępili? Hipokryci!

– To są po prostu… rodzice, których ci zazdroszczę…

Złapałem ją w tej wędrówce po pokoju i posadziłem sobie na kolanach.

– Okej, dam im czas, niech się oswoją z myślą, że zostaniesz moim mężem.

Spotkaliśmy się jeszcze raz i było jak w lodowni. Potem ojciec Marleny zaprosił mnie do gabinetu na cygaro, którego nie zapaliłem, za to usłyszałem, że skoro Marlenka zachowuje się jak zakochana nastolatka, czyli histerycznie, ja powinienem być tym dorosłym i rozsądnym. Bo co takiego mogę jej zaproponować? Jak los ją ze mną czeka? Co będzie, gdy rodzina, z którą nie utrzymuję kontaktu, przypomni sobie o mnie i zacznie nękać, wstyd robić, pieniądze wyciągać, zaczepiać także ich córkę? Czy nie lepiej, by Marlena związała się z kimś na swoim poziomie?

Po powrocie z tej wizyty Marlena przepłakała dwa dni, głównie dlatego, że jej rodzicom udało się to, czego nie zdołało zrobić patologiczne środowisko, w jakim rosłem. Straciłem wiarę w siebie, mocno podkopali moje poczucie własnej wartości i jak papuga zacząłem powtarzać za nimi, że może faktycznie powinna znaleźć sobie kogoś lepszego: lekarza, prawnika.

– Nie mówisz tego poważnie… Zabraniam ci! – chlipała. – Jeśli moi rodzice nie potrafią zrozumieć, uszanować, trudno. Wychowali mnie, kochali, jestem im wdzięczna, ale nie mogą mi mówić… a ty nie możesz ich słuchać, wierzyć im…

Kto by odmówił takiemu wyznaniu…

Ocierałem jej łzy, tuliłem ją i zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Czy mam prawo stawać między Marleną a jej rodzicami? Możliwe też, że między nią a całą jej rodziną, znajomymi, bo tamci mogą uważać podobnie… Marlena czytała mi w myślach. Po dwóch dniach płakania po kątach podjęła ostateczną decyzję, którą mi oznajmiła.

– Pobieramy się tak szybko, jak się da. Nie waż się odstawiać jakichś akcji z poświęcaniem się dla mojego dobra, bo nigdy ci nie wybaczę. Prędzej do klasztoru pójdę, niż ożenię się kimś innym. Zrozumiano?

Uśmiechnąłem się.

– Wyjdziesz za mąż…

– Wiem! Ale tylko za ciebie, głąbie!

Nasz ślub był skromny. Nie było na nim ani mojej rodziny, ani jej. Zaprosiliśmy tylko przyjaciół, którzy naprawdę dobrze nam życzyli i wspierali nas. Przyjęcie bez tańców, za to z pysznym jedzeniem i wspaniałym tortem, a potem wyjazd na dwa miodowe tygodnie do ciepłego miejsca, gdzie mogliśmy całymi dniami nie wychodzić z pokoju hotelowego albo wylegiwać się na plaży i jeść lokalne przysmaki. Mój największy, najcenniejszy prezent ślubny to moja żona. Wspaniała, mądra dziewczyna, która doceniła i pokochała kogoś takiego jak ja.

-->