„Bogata kuzynka przyjeżdżała do nas co tydzień. Upominała się o obiad i o wiejskie frykasy – jajka, warzywa, owoce”

„– Wiesz kochana, tak nam się u was podoba… Macie tu inne powietrze! I te jajka! Kiełbasy! Warzywa! Nawet w eko sklepie bym takich nie dostała. Nasza pomoc domowa robi z nich pyszne zupy. Szkoda tylko, że nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby zapłacić”.
AMELIA, 41 LAT

Kiedy zadzwoniła do mnie Kinga, byłam bardzo zaskoczona. Nie widziałyśmy się całe lata. W dzieciństwie, kiedy nasze mamy, które były kuzynkami, się spotykały, lubiłyśmy się razem bawić, ale później nasze drogi niezbyt często się krzyżowały. Ja zostałam na wsi w naszym rodzinnym domu. Wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, a o Kindze słyszałam tylko od czasu do czasu na rodzinnych spotkaniach.

Wiedziałam, że wyjechała na kilka lat do Holandii, a niedawno wróciła do Polski i zamieszkała wraz z rodziną w Poznaniu, od którego nasza wieś jest oddalona o jakieś czterdzieści kilometrów. Owszem, byłam ciekawa, co u niej słychać, ale nie przyszło mi do głowy, żeby ot tak zadzwonić i zapytać. Kiedy więc ona zadzwoniła i zaproponowała, że nas odwiedzą, zgodziłam się z radością.

– Tak dawno się nie widziałyśmy. Nasze dzieci muszą się poznać! – zaproponowała Kinga.

Byłam tego samego zdania. Nie przypuszczałam, co prawda, żeby się szczególnie polubiły, bo moja córka i syn chodzili już do szkoły, a jej dzieci były w wieku przedszkolnym. Mimo to zawsze jestem zwolenniczką podtrzymywania rodzinnych więzi.

– Ale tak naprawdę to kto to jest? – dziwiła się moja córka.
– To moja kuzynka w drugiej linii. Twoja babcia Lusia była rodzoną siostrą babci cioci Kingi.

Julka nie była przekonana, ale poprosiłam, żeby nie nastawiała się negatywnie tylko dlatego, że ich nie zna.

I dzieci, i nasi mężowie szybko się dogadali

Przyjechali przed południem pięknym samochodem na holenderskiej rejestracji. Kinga wysiadła w butach na niebotycznie wysokich obcasach. Była ubrana w krótką białą sukienkę, podkreślającą jej wspaniałą figurę. Miała długie włosy, ogromne okulary przeciwsłoneczne i co tu dużo mówić… wyglądała jak gwiazda. Jej mąż był wysoki, barczysty, a jego koszulka podkreślała każdy mięsień.

Córeczka miała na sobie sukieneczkę w pastelowych kolorach, synek nowiutkie dżinsy na szeleczkach. Wyglądali jak z obrazka, a jednocześnie trochę jak z innej bajki. Przez chwilę poczułam się przy niej jak kopciuszek. Ja dla odmiany włożyłam zwykłe legginsy i tunikę. Cóż… nie skupiałam się na tym, by zrobić piorunujące wrażenie. Przecież mieszkamy na wsi – trudno, żebym paradowała w garsonce!

Przywitałyśmy się i przedstawiłyśmy sobie dzieci i mężów. Kinga była przemiła i przywiozła dzieciakom słodycze, więc szybko zyskała ich przychylność. Mój mąż także znalazł wspólny język z Markiem, bo okazało się, że obaj są fanami motoryzacji. Byłam pewna, że czeka nas miłe popołudnie i tak też było. Obiad był prawie gotowy, więc poprosiłam dzieci, żeby pomogły zanosić talerze na stół, a Kinga w kuchni dotrzymywała mi towarzystwa i opowiadała o nowym domu, do którego niedawno się wprowadzili.

– Jest w samym centrum Poznania. Mam rzut kamieniem do pracy, a dzieci blisko do przedszkola. No, jestem zachwycona! – emocjonowała się.
– Cudownie. Zazdroszczę. Ja to w mieście bywam od wielkiego dzwonu – odpowiedziałam.
– Nie dziwię się. Te wiejskie klimaty mają tyle uroku. Tak tu sielsko i naturalnie. Pewnie macie mnóstwo własnych warzyw i owoców.
– Owszem, sporo. Mamy sad i ogród warzywny.
– To wspaniale. Te warzywa z supermarketu wyglądają pięknie, ale nie mają smaku i wcale nie są zdrowe.

Podałam obiad i całą rodziną zasiedliśmy do stołu. Rozmowy o dawnych czasach przeplatały się z tym, co u nas słychać teraz, i trzeba przyznać, że miło się rozmawiało. Na koniec zaserwowałam jeszcze szarlotkę i kawę.

– To z waszych jabłek? – dopytywała Kinga.

– Tak, oczywiście.
– No, przepyszna! Mówiłam ci, Marku, że swojskie warzywa i owoce to jest właśnie to! – zachwycała się.

Miło mi było to słyszeć. Poprosiłam Julkę, żeby poszła do ogrodu i przyniosła dla Kingi groszek, marchew, buraczki, sama z sutereny przytargałam wór jabłek i ziemniaków. Kinga była zachwycona i niezmiernie wdzięczna. Zapakowała cały bagażnik darów natury.

– Jesteś kochana! Wielkie dzięki! – powtarzała, gdy już się żegnaliśmy.

Czy tak będzie w każdy weekend?

– Ale było miło, prawda? – powiedziałam do rodziny po ich wyjeździe.
– Owszem, są faktycznie sympatyczni. Choć trochę tacy… wystrojeni – zaśmiał się mój mąż.

Machnęłam ręką. Pewnie chcieli zrobić dobre pierwsze wrażenie. Miło było poznać rodzinę Kingi i liczyłam na to, że od czasu do czasu będziemy się widywać. Ku mojemu zaskoczeniu Kinga zadzwoniła już w kolejny piątek i zapytała, czy nie mielibyśmy nic przeciwko, żeby znowu wpadli, bo bardzo im się podobało.

– No jasne. Będzie nam miło – odparłam, choć nie spodziewałam się, że tak szybko znów się spotkamy.

Przygotowałam znów większy obiad i ponownie spędziliśmy razem sobotnie popołudnie.

– Przywiozłam koszyki, które mi dałaś na warzywa – powiedziała Kinga i podała mi moje stare wiklinowe kosze. – No, chyba że chcesz uzupełnić?

Zaśmiała się, ale wydawało mi się, że nie żartuje. Miałam jeszcze trochę świeżych jaj od sąsiada, który hoduje kury, więc włożyłam jej kilka wytłaczanek i dołożyłam warzyw i owoców.

– Co za pyszności! Te wasze warzywa są takie eko. Nigdzie w Poznaniu bym takich nie dostała – zachwycała się Kinga, dojadając sałatkę, podczas gdy nasze dzieci poszły już pobawić się z ich maluchami.
– A jeśli już to za grubą forsę – dorzucił Marek. – Pani Ewa zrobiła z nich takie pyszne zupki dla dzieciaków.
– Pani Ewa? – zagaiłam.
– Nasza pomoc domowa – odpowiedziała.

Widziałam, jak Krystianowi otwierają się szeroko oczy. Chyba nigdy nie poznaliśmy nikogo, kogo stać było na takie luksusy jak pomoc domowa.

– I czym się zajmuje ta pani Ewa? – dopytywałam.
– No jak to pomoc – zachichotała Kinga. – Sprząta, gotuje, pomaga przy dzieciach. Nic wielkiego. To, na co nam już nie starcza czasu. Doba ma w końcu tylko dwadzieścia cztery godziny.

Muszę przyznać, że trochę mnie zmroziło to jej „nic wielkiego”. Były to w końcu moje główne zajęcia w ciągu dnia i wcale nie uważałam gotowania i zajmowania się dziećmi za „nic wielkiego”. Nie byłam zazdrosna. No, może trochę. Ale jej postawa wydała mi się nieco pyszałkowata. Przełknęłam jednak tę uszczypliwość i poszłam po owoce pod kruszonką.

– Dzieciaki, chodźcie na deser! W domu takiego nie ma! – zawołała Kinga do swoich dzieci, a one przybiegły w podskokach.

Widziałam, że im smakuje i bardzo mnie to cieszyło. Po obiedzie Kinga zapakowała kolejną porcję wiejskich przysmaków i pojechali. Na jej kolejny telefon nie trzeba było długo czekać.

– Nie chcielibyśmy się narzucać, ale ta atmosfera u was w domu jest taka cudowna. Uwielbiamy spędzać z wami czas. Mam nadzieję, że wy z nami też?
– No… jak najbardziej – wydukałam, choć nie do końca zgodnie z prawdą.

Kinga nie wyczuła nutki wahania w głosie i przyjechała ponownie z całą rodzinką na obiad, po czym wyprosiła trochę swojskich kiełbas i wędzonego boczku. Oczywiście wzięła też dwa kosze warzyw. Nie przypuszczałam, że te wizyty staną się stałym punktem tygodniowego harmonogramu.

– Znowu ta ciocia Kinga? – jęknęła Julka, kiedy zapowiedziała się znowu. – Chyba jej się u nas spodobało.
– Nic dziwnego. Ma darmowe zakupy – skomentował Krystian.
– Nie mów tak!
– Ale tata ma rację! – dołączył syn.

Nie byłam zachwycona tym, że tak mówią, choć wiedziałam, że mają rację. Mimo to starałam się jej bronić.

– Podoba im się na wsi…
– To czemu nie wybudowali domu na wsi tylko w centrum miasta? Byłoby taniej i mieliby więcej czasu dla dzieci.

– To może następnym razem to my odwiedzimy ich? – zaproponowałam i w kolejnym tygodniu postanowiłam uprzedzić Kingę i sama wprosiłam się w odwiedziny.
– Chce wam się jechać do miasta? Tyle tu smogu i korków. No, jak tam chcecie… – odparła bez entuzjazmu, ale nie zamierzałam odpuścić.
– Oczywiście. Mówiłam ci, że rzadko udaje mi się wyrwać z domu. To świetna okazja.
– To zapraszamy. Może być o siedemnastej? Na kawkę?

Wkrótce sprzedali dom, wrócili do Holandii

Zatkało mnie. Sama stołowała się u nas od tygodni, a gdy przyszło do rewizyty, nie zamierzała nas zaprosić na obiad?! Przecież miała pomoc domową! Myślałam, że źle słyszę. Mimo to nie miałam śmiałości nic sugerować.

Przyjechaliśmy po obiedzie pod podany adres. Ich dom był całkiem spory, ale nie miał prawie wcale ogródka. W środku było bardzo elegancko: żyrandole z kryształów, lustra w masywnych ramach, eleganckie błyszczące kafle. Trzeba przyznać, robiło to wrażenie.

– Pięknie tu! – zachwyciłam się.
– Taaa – odparł Marek. – Raty kredytu też piękne!
– Oj, Mareczku! – strofowała go Kinga. – Goście chyba nie chcą słuchać twojego narzekania. To co? Zapraszam do salonu. Zaraz podam kawę.

Rozejrzałam się za pomocą domową, ale Kinga zabrała się sama do obsługi ekspresu.

– Pani Ewy nie ma?
– Nie. Musiała zrezygnować. Jej dzieci miały jakieś kłopoty w szkole, czy coś… – burknęła pod nosem Kinga.
– Rozumiem. Pewnie szukacie kogoś na jej miejsce?
– Nie szukamy! Kinga świetnie daje radę – odpowiedział Marek, a moja kuzynka nieco zarumieniona dodała, że się jeszcze zastanawiają. – Najpierw musimy wykończyć górę – dodał Marek, a Kinga znów zachichotała nerwowo.

Usiedliśmy w salonie i sączyliśmy kawę, do której gospodyni nie podała nawet ciasteczek. To wszystko było bardzo dziwne. Czułam się nieswojo i wydawało mi się, że w tym domu toczy się jakaś gra.

– Przywiozłaś może jakieś wiejskie smakołyki? – podpytała Kinga, a ja spojrzałam na nią zdumiona, choć Krystian był przekonany, że padnie właśnie takie pytanie.

Szczerze mówiąc, przed wyjazdem nawet chciałam coś spakować, ale mąż i córka mnie powstrzymali.

– Wiesz, Kinga, my też nie dostajemy tego wszystkiego za darmo – odparł Krystian odważnie.
– Tak, tak. Jasne! Jak chcecie, mogę za to zapłacić. Przecież to nie jakieś kokosy, prawda? – odparła, chichocząc, a Marek zmierzył ją cokolwiek nerwowym wzrokiem.

Nagle dotarło do mnie, że ta sielankowa atmosfera naszego domu, którą zachwycała się Kinga, jest naprawdę czymś wyjątkowym. W tej drogiej willi nie było ani krzty ciepła domowego ogniska. Był blichtr, ale nie było miłości. I chyba nie było też tyle pieniędzy, ile chcieliby mieć gospodarze. Wychodząc, czułam, że pewnie za szybko znów się nie spotkamy…

Kilka miesięcy później Kinga i Marek sprzedali dom, wrócili do Holandii i przestali utrzymywać z nami kontakt. A ja zaczęłam patrzeć na nasz dom inaczej. Może i nie jest jak z magazynu o luksusowych wnętrzach, ale za to jest prawdziwym domem, a nie domkiem z kart.

-->