Nigdy nie marzyłam o dziecku, jak wiele kobiet w moim wieku, ale kiedy zaszłam w ciążę, nagle zrozumiałam, że macierzyństwo to najpiękniejsza rzecz, jaka może mnie w życiu spotkać. W moim łonie rosła dziewczynka…
Przez osiem i pół miesiąca przemawiałam do niej, opowiadałam, co zastanie, gdy przyjdzie już na świat, kupowałam dla niej ubranka, zabawki i meble. Wszyscy mówili mi, że promienieję. Nie liczyło się dla mnie nawet to, że ojciec Poli zwinął żagle, gdy się tylko dowiedział o ciąży. Miałam świetną pracę w agencji reklamowej, spłacone mieszkanie z jasnym, przestronnym pokojem dla dziecka, no i rodziców, którzy aż palili się do pomocy. Byłam szczęśliwa i pełna radosnego oczekiwania. Wreszcie zrozumiałam, dlaczego ciążę nazywa się „stanem błogosławionym”.
– Nie słyszę tętna płodu – powiedziała zdenerwowana lekarka podczas badania usg dwa tygodnie przed terminem.
Poczułam, że pode mną otwiera się przepaść…
Mama i siostra były ze mną cały czas
Kiedy wyszłam ze szpitala, pierwsze, co zrobiłam, to było poszukanie w łazience żyletek. Od dawna jednak ich nie używałam, więc poszłam do kuchni i chwyciłam najostrzejszy z noży, aby skierować go w swój splot słoneczny. Przeszkodził mi dzwonek do drzwi.
– Izuniu, co ty robisz, na Boga?! – mama od razu prawidłowo zinterpretowała obecność wielkiego noża na stole.
Od tego czasu ani przez chwilę nie byłam sama. Mama i siostra mieszkały u mnie na zmianę, pilnując, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Po pół roku powiedziałam, że nie życzę sobie dłużej ich obecności. Patrzyły na mnie z niepokojem, lecz byłam nieugięta:
– Przysięgam, że nic sobie nie zrobię. Ale sama muszę nauczyć się żyć od nowa…
Rzeczywiście porzuciłam czarne myśli, byłam na to zbyt zrezygnowana. Dni i tygodnie zamieniły się w szarą smugę niewyraźnych obrazów, które nie wywoływały we mnie żadnych emocji. Nie czułam już smutku, ale radości też nie.
Nie obszedł mnie ślub siostry ani awans w pracy. Trwałam w odrętwieniu, wykonując machinalnie codzienne czynności i strasząc bliskich pustym spojrzeniem. W końcu uznałam, że nie mam ochoty niczego dalej udawać, i zwolniłam się z pracy.
– Iza, to co będziesz teraz robić? – zapytała szefowa, która zawsze bardzo mnie wspierała. – Jesteś świetną graficzką, szkoda marnować taki talent i warsztat.
– Będę malować – rzuciłam, wzruszając ramionami. – Kiedyś to bardzo lubiłam.
Powrót do dawnej pasji pomógł mi odzyskać nieco równowagi. Miałam spore oszczędności na koncie, bo od śmierci Poli nie kupowałam praktycznie niczego poza podstawowymi produktami żywnościowymi. Mogłabym spędzić w pracowni nawet rok, nie wypuszczając pędzla z dłoni.
– Izunia, jakie to piękne! – zachwyciła się moja siostra na widok toskańskiego krajobrazu tonącego w promieniach zachodzącego słońca.
To było najdziwniejsze. Można by się przecież spodziewać, że będę malowała same ponure obrazy, dając ujście zepchniętemu do podświadomości cierpieniu. Tymczasem spod mojej ręki wychodziły nasączone miękkim światłem pejzaże przedstawiające najpiękniejsze zakątki Włoch i Francji, które kiedyś zwiedziłam… Może malowanie było dla mnie formą psychoterapii, a może po prostu potrzebowałam, by mój dom wypełniły przeniesione na płótna wizje szczęśliwych, spokojnych krain.
Zaczęłam rozdawać swoje dzieła znajomym. I właśnie jeden z nich zadzwonił do mnie któregoś popołudnia, gdy cała pochlapana farbą malowałam właśnie wschód słońca na lawendowych polach Prowansji.
Moje obrazy spodobały się dzieciom
– Iza, miałbym ogromną prośbę – zaczął Piotr. – Wiesz, że jestem onkologiem i pracuję w hospicjum dla dzieci…
– Tak – odparłam krótko.
– No więc bardzo chciałem, żeby ten twój pejzaż wisiał u nas w jednej z sal i zaniosłem go do hospicjum. I wiesz co? Dzieciaki go uwielbiają! Pomyślałem więc, że może mogłabyś namalować dla nas jeszcze jeden lub dwa obrazy. Oczywiście, pod warunkiem że masz czas, no i w ogóle.
– Mam czas – wzruszyłam ramionami. – W zasadzie mam już wyłącznie czas…
Rozłączyłam się szybko, bo wzmianka o dzieciach poruszyła coś w mojej poobijanej psychice.
Żeby znowu nie dać się depresji, zaczęłam malować te obrazy dla Piotra. Tydzień później mogłam je już zawinąć w papier i zanieść do jego pracy.
– Ja do doktora Bąka – przedstawiłam się w dyżurce pielęgniarek. – Przyniosłam obrazy.
– Zaraz go zawołam – kobieta ubrana nie w sterylny, biały fartuch, ale w sukienkę w wesołą kratkę zniknęła w korytarzu.
Zauważyłam, że nikt z personelu nie nosił szpitalnych ubrań. Wnętrze hospicjum także w niczym nie przypominało szpitala. Łóżka były tu drewniane, nie metalowe, a pościel na nich kolorowa. Żółte ściany ktoś ozdobił wizerunkami postaci z bajek, a krzesełka w sali jadalnej miały na siedziskach poduszki w kształcie rybek i krabów.
Przez otwarte drzwi jednej z sal widziałam, jak dzieci siedziały na puszystym dywanie i grały w jakąś grę planszową. Wszystkie były normalnie ubrane – żadnych pasiastych piżam ani flanelowych szlafroków, jak się spodziewałam.
– Wszystkie umierają – powiedział Piotr, kiedy znaleźliśmy się już w jego gabinecie. – Trafiają tu tylko dzieci z najgorszymi rokowaniami. Staramy się, żeby ostatnie tygodnie życia spędziły w miarę przyjemnie i w poczuciu bezpieczeństwa.
– Ich rodzice przychodzą codziennie? – zainteresowałam się, bo widziałam sporo dorosłych osób krążących po budynku.
Wszystkie miały ten sam wyraz cierpienia zamaskowanego sztucznym ożywieniem na twarzach. Czułam, że ich dzieci były bardziej pogodzone ze zbliżającą się śmiercią niż oni…
– Tak, niektórzy przychodzą tu każdego dnia, inni wynajmują pokoje w budynku obok. Pomaga im fundacja. Ale jesteśmy też jedyną placówką tego typu, do której trafiają dzieci z domów dziecka. To dopiero jest dramat! – westchnął głęboko.
Piotr musiał wracać do małych pacjentów, wziął więc moje obrazy i poszedł je pokazać. Ja odmówiłam udziału w tej prezentacji. Ledwo utrzymywałam rozedrgane emocje na wodzy.
Kiedy szłam korytarzem, zauważyłam, że w hospicjum są też sale dla dzieci leżących. Tu także pościel była kolorowa, a ściany pomalowane na ciepłe kolory, ale już blade twarzyczki z ogromnymi, podkrążonymi na sino oczyma i pozbawione włosków głowy spoczywające we wgłębieniach poduszek bezlitośnie przypomniały, że to nie jest zwykły szpital…
Ten chłopiec wziął mnie za swoją mamę
– Mama! – usłyszałam nagle jakiś cieniutki głosik za sobą. – Mamusia! Przyjechałaś nareszcie! Tak się stęskniłem!
Odwróciłam się odruchowo i zobaczyłam małego, chudziutkiego chłopca pędzącego z naprzeciwka. Rozejrzałam się, kogo woła, ale stałam tam tylko ja.
– Mamunia! – nim zdążyłam zareagować, malec wpadł na mnie z wyskokiem.
Żeby zapobiec zderzeniu i upadkowi, instynktownie złapałam go w pasie i obróciwszy się wokół własnej osi, uniosłam na wysokość piersi. Wciąż oszołomiona poczułam, jak ciepła, całkowicie łysa główka przywiera do mojego policzka, a drobne ciałko dosłownie próbuje się wtopić w moje ramiona.
– Mamuniu! – szeptał chłopczyk. – Wiedziałem, że przyjedziesz, wiedziałem…
Nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa, a dziecko wciąż coś mi powtarzało do ucha, obsypując mnie pocałunkami. Chłopiec mógł mieć ze cztery lata, choć przez śmiertelną chorobę nie ważył więcej niż dwulatek. Gdy na moment się odchylił, przejrzałam się w ogromnych, czekoladowych oczach pozbawionych rzęs – i nagle poczułam, że za chwilę zacznę wyć.
Ostrożnie postawiłam malca na ziemi i z ulgą dostrzegłam pielęgniarkę idącą ku nam szybkim, nerwowym krokiem.
– Stasiu, chodź ze mną, czas na podwieczorek – powiedziała szybko, łapiąc go za rękę.
– Nie! Moja mama przyjechała! – krzyknął rozpaczliwie malec, nie puszczając mojej dłoni.
– Mama zaczeka na ciebie, aż zjesz – pielęgniarka miała na twarzy wyraz udręki pokryty wymuszonym uśmiechem. – Chodź.
– Mamusiu, zaczekasz tu na mnie? – ufne, brązowe oczy wpiły się w moją duszę. – Potem pokażę ci moją salę i zabawki. Zagramy w domino i poczytamy „Kubusia Puchatka”, dobrze? Mamo? Dobrze?
Spojrzałam spanikowana na pielęgniarkę, która wyglądała jak ucieleśnienie cierpienia i bezradności. Złapała mój pytający wzrok i podbródkiem wskazała mi dyżurkę. Zza jej blatu właśnie wychodziła druga kobieta, wyraźnie spiesząca mi na pomoc.
– Idź, Stasiu, z ciocią Aliną – powiedziała ta, która właśnie nadeszła. – Twoja mama musi wypełnić dokumenty. Proszę za mną – zwróciła się do mnie, a ja poczułam, jak malutka ciepła rączka wysuwa się z mojej dłoni i do oczu nabiegły mi łzy.
– Co tu się stało? – wyszeptałam, drżąc z emocji na całym ciele. – Czy ja jestem podobna do mamy tego chłopca?
– Nie mam pojęcia – odparła kobieta, wskazując mi krzesło. – On jest z domu dziecka. Matka trafiła do więzienia, kiedy miał siedem miesięcy, ojciec nieznany. Kiedy go zdiagnozowano i umieszczono tutaj, dali matce przepustkę, żeby mogła odwiedzić Stasia…
– A więc ją zna – wyrwało mi się. – Dlaczego zatem…
– Niech mi pani da skończyć – rzuciła niegrzecznie kobieta. – No więc prosto spod więzienia matka pojechała na dawną metę, gdzie przez trzy dni zajmowała się robieniem dobrze facetom w zamian za alkohol i narkotyki. Kiedy ją znaleźli, nie wiedziała, jak się nazywa. Wróciła za kraty, ale jej adwokat napisał łzawe pismo z prośbą o kolejną przepustkę, bo osadzona tak bardzo pragnie zobaczyć jedyne dziecko, zanim ono umrze na nowotwór. I historia się powtórzyła. To był tylko pretekst, żeby się wyrwać z więzienia i naćpać. Dla niej syn znaczy mniej niż śmieć.
– To straszne! – jęknęłam wstrząśnięta. – Więc on… Nigdy jej nie poznał? Ale cały czas czeka, że mama go odwiedzi?
– Właśnie – skinęła głową z ciężkim westchnieniem. – Widzi pani, on ma wyrok. Trzy, może cztery miesiące… Dlatego nie powiedzieliśmy mu, że mama nigdy nie przyjedzie. Uważamy, że ta nadzieja to wszystko, co ten biedny dzieciak ma. Dlatego nie powiedziałyśmy mu teraz, że się pomylił. Że to nie mama.
– Ale co zrobicie, kiedy skończy się podwieczorek? – nagle ogarnęło mnie przerażenie. – Przecież on myśli, że mama, czyli ja, będzie tu czekać, a potem zostanie z nim na dłużej. Co mu powiecie?
– Coś wymyślimy – zagryzła wargę. – Że mama musiała nagle wyjechać, ale bardzo go kocha. Może powiemy mu, że jest policjantką i musi walczyć z przestępcami, albo coś podobnego. Pani może już iść.
Nadal stałam jak słup soli.
– I jeśli nie chce się pani narażać na takie sytuacje – dodała – radziłabym nie zaglądać do nas przez najbliższe miesiące…
Wierzę, że Staś i Pola bawią się tam razem
Kiedy zrozumiałam, co ma na myśli, nie mogłam dłużej tamować łez. Siedziałam tam i ryczałam przy tej obcej kobiecie, która nawet nie pytała, o co mi chodzi.
Łkałam, opłakując obcego, śmiertelnie chorego chłopca, swoją nienarodzoną córkę i siebie samą, bo ja też w jakimś sensie umarłam tego dnia, gdy nie wykryto tętna Poli… Nie wiem, ile to trwało, ale kiedy łzy obeschły, już wiedziałam, czym się zajmę przez najbliższe miesiące.
– Naprawdę chce pani to zrobić? – pielęgniarka patrzyła na mnie z mieszaniną podziwu i niedowierzania. – Wie pani, że to będzie straszliwie trudne? Trudniejsze od wszystkiego, co dotąd pani przeszła.
– To nie ma znaczenia. Potrafię żyć z bólem – odpowiedziałam, a potem umyłam twarz, przeczesałam włosy i poszłam pod salę jadalną.
– Mamunia! – Staś wybiegł z jadalni pierwszy i skoczył mi na szyję. – Mieliśmy kanapki z dżemem i jabłko – oznajmił mi radośnie. – Chcesz teraz zobaczyć moje zabawki?
– Jasne, synku! – dałam się wziąć za rękę i poprowadzić długim korytarzem.
Przechodząc obok gabinetu Piotra, pochwyciłam jego spojrzenie. Nie mogłam go rozszyfrować. Patrzył na mnie z wdzięcznością czy raczej z niepokojem? A może z jednym i drugim?
– Za dziesięć minut gasimy światło – pielęgniarka wsunęła głowę przez drzwi akurat, kiedy kończyłam rozdział o brykającym Tygrysku. – Rodzice wrócą do was jutro po obchodzie i zabiegach. Dajcie im buzi i powiedzcie dobranoc.
– Pa pa, mamusiu – szepnął Staś, gdy pochyliłam się, żeby go otulić kołdrą w biedronki. – Wiesz… ja bardzo się bałem… – wyznał nagle. – Ale już się nie boję. Widziałem, jak umarł Krzyś i Łucja, i jeszcze Andzia, która bardzo płakała… Ale jak będziesz siedzieć wtedy koło mnie, to nie będę się bał.
– Będę przy tobie każdego dnia – obiecałam, tłumiąc odruch pociągnięcia nosem. – Już nigdy nie zostawię cię samego, kochanie. Będę z tobą, synku.
– To dobrze, mamo… – mruknął sennie, przytulając się do mojej dłoni jak do maskotki.
Uklęknęłam przy jego łóżku i zabrałam rękę, dopiero gdy głęboko zasnął. Dokładnie tak samo jak jedenaście i pół tygodnia później, kiedy zamknął oczka, by więcej ich nie otworzyć.
Czy płakałam? Tak, długo i głośno. Ale w końcu umyłam twarz, przeczesałam włosy i zajęłam się kończeniem konspektu na kolejny dzień. Od jakiegoś czasu prowadziłam w hospicjum zajęcia plastyczne dla dzieci. Oczywiście Staś puchł z dumy, że to jego mama jest nauczycielką i „prawdziwą malarką”, ale to nieprawda, że robiłam to tylko dla niego. Robiłam to, bo to miało sens. I robię nadal, w wolnych chwilach malując pełne słońca obrazy lawendowych pól i zielonych wzgórz.
Wierzę, że gdzieś tam są takie wzgórza i łąki, na których Staś bawi się z Polą i innymi dziećmi, które już nigdy nie odczują bólu ani strachu. Dlatego moje pejzaże zawsze są takie pogodne.