„Mąż doprowadza mnie do szału. Znalazł sobie nową pasję i teraz w domu na karniszach zamiast firan, wiszą pęta kiełbasy”

„Zapalił się do swojego pomysłu. Najpierw łaził za mną i przekonywał, że swojskie zdrowsze, bo nie wiadomo, co się znajduje w takiej kiełbasie ze sklepu, i smaczniejsze. Aż w końcu kupił odpowiednią literaturę… No i się zaczęło”.

Człowiek całe życie marzy, by móc leżeć do góry brzuchem i pachnieć, ale na dłuższą metę tak się nie da. Marzy też o zacisznym kącie na łonie natury, gdzie dożyje w spokoju swoich dni, a potem się okazuje, że pragnienia to jedno, a życie drugie. Ale po kolei.

Oboje z mężem jesteśmy już na emeryturze; ja od niedawna, on już od dwóch lat. Zawodowo pracował jako górnik na Śląsku i zawsze marzył, że jak już się wyzwoli od swojej „gruby”, to zamieszkamy w jakimś spokojnym miejscu, koniecznie zielonym, takim zaciszu z dala od smrodu miasta.

– Chodzilibyśmy sobie na spacery, rowery moglibyśmy sobie kupić.

– Całe życie nie jeździłeś na rowerze i teraz przy końcu nagle zaczniesz? – nie dowierzałam.

– Do końca, moja droga, to jeszcze daleko – odpowiadał, klepiąc się po brzuchu. – Schudnie się. Zdrowe jedzonko, może dietka, ruch i zobaczysz, ile jeszcze pożyjemy!

Może rzeczywiście miał rację, bo szczerze mówiąc, zbyt zdrowo się nie odżywialiśmy. Kluski, rolady, sos, placki, sałatka ziemniaczana, wędliny, golonka czasem, pierogi i domowe ciasta – stanowiły podstawę naszej kuchni. Staszek lubił porządnie zjeść, tak konkretnie, a ja chciałam mu dogodzić, więc gotowałam. I w końcu troszkę nam się utyło, nie jakoś bardzo, ale można powiedzieć, że przyjemnie się zaokrągliliśmy tu i ówdzie.

A może w jakimś uzdrowisku?

Zielone zacisze marzyło się więc nam obojgu. Najlepiej jakiś domeczek na skraju małej wsi, choćby drewniany. I jeszcze żeby wokół były lasy, może jezioro albo rzeka, ale niekoniecznie. Las lepszy, bo oboje lubimy chodzić na grzyby. Może jakiegoś psa byśmy sobie nawet kupili.

Do realizacji naszego planu na emeryturę zabraliśmy się, zanim jeszcze przestałam pracować. Chodziło o to, żeby nie tracić cennego czasu, tylko od razu, już w moim pierwszym wolnym dniu zmierzać „ku nowemu”.

Szukanie domu to była katorga. Trudno zliczyć, ile kilometrów przejechaliśmy, oglądając oferty biur nieruchomości. Nie pasowały nam te do remontu, bo musieliśmy sprzedać mieszkanie, żeby mieć z czego zapłacić. A dom do remontu to zawsze ryzyko. I dodatkowe fundusze. Wreszcie pośredniczka zaprezentowała nam wyjątkowej urody ruderę, położoną w przepięknej okolicy.

– Co z tego, że tańszy? – zawołał oburzony tym widokiem mąż.

– Ciężko policzyć, ile sam remont może kosztować – włączyłam się.

– Szacunek dość dokładny poda państwu fachowiec. Współpracujemy z jednym, bardzo doświadczonym…

– Absolutnie. Teraz dach jest niby dobry, bo słońce świeci. A gdy spadnie deszcz, to się okaże, że przecieka, co? A podłogi, rury, ogrzewanie? To chyba za darmo ktoś powinien dostać. Droga pani, nie po to harowałem jak wół przez całe życie, żeby na stare lata martwić się o to, czy dach mi się zawali na łeb, czy nie zawali!

Kobieta była ogromnie niepocieszona, ale dotarło do niej, czego nam potrzeba i następne domy były w dużo lepszym stanie. Nie mieliśmy środków ani sił na remonty. Chcieliśmy coś porządnego, co pozwoli nam od razu korzystać z emerytalnego życia, a nie pakować się w robotę bez końca. Bo w starym domu zawsze coś się psuje.

Mnie też po latach pracy za biurkiem marzył się spacerek po lesie z mężem i ewentualnie z psem, a nie użeranie się z hydraulikami, dekarzami i elektrykami. Na szczęście nie musieliśmy już martwić się o dzieci. Dobrze zarabiały, wykształciliśmy je porządnie i szybko stanęły na własnych nogach.

Halinie nie spodobał się nasz pomysł

Mieszkanie mogliśmy spieniężyć na własne potrzeby, ale wiadomo, że dzieci także skorzystałyby na takim wiejskim domku, choćby w wakacje. Ale jak to w życiu bywa, zawsze znajdzie się ktoś, kto lepiej wie, co dla drugiego będzie lepsze, właściwsze…

– A co wy się wygłupiacie z tym domem na wsi? Wsi na stare lata im się zachciało! Jak to sobie wyobrażacie?

– W głuszy, a nie na wsi. Spokój sobie wyobrażamy, Halinko, bo co innego moglibyśmy sobie wyobrażać?

Halinka, moja przyjaciółka z pracy, to osoba niezwykle praktyczna i trzeźwo myśląca, i do tego niesamowicie uczynna. Miała jednak tę wadę, że bez umiaru obdarzała wszystkich wokół życiowymi poradami. Czy tego chcieli, czy nie. A potem kontrolowała, czy zostały wdrożone. Już nauczyłam się podchodzić do tego z humorem, traktowałam jej rządzenie się jako nieszkodliwe dziwactwo, choć na początku, przyznam, że było ciężko. Dopiero po długim czasie odkryłam, że powodem takiego jej zachowania nie jest zarozumialstwo, lecz niepohamowana chęć czynienia dobra.

– No, nie wiem… A jak będziesz chory, to jak do lekarza dojedziesz? – spojrzała znacząco na mojego męża.

Staszek wzruszył ramionami.

 Najwyżej karetkę się wezwie.

– Aha, ciekawe tylko, czy zdąży dojechać? A jak z zakupami?

– Też nie problem. Warzywa wyhodujemy, mleko kupimy u gospodarza, a po resztę pojedziemy – odparłam.

– Już to widzę, jak mając osiemdziesiąt lat, ciśniesz drogą swoim rozklekotanym fordzikiem. Konia sobie musicie od razu kupić i przyuczyć.

– Do czego niby? – zainteresował się Staszek całkiem poważnie.

Widziałam po jego minie, że jest coraz bardziej zirytowany, ale też i coraz mniej pewny słuszności swoich racji.

– Żeby wam pielił grządki, jak wam w krzyżu strzyknie! Kupilibyście sobie mieszkanko w uzdrowisku, na przykład w Ciechocinku, a jak chcecie zieleninę uprawiać, to dokupcie sobie działkę. Znudzi wam się, to ją sprzedacie, i po sprawie. A mieszkanie gdzieś nisko i blisko przychodni oraz sklepu. Bo majątek wydacie na taksówki.

Argumenty wydały mi się sensowne, mąż też sobie co nieco przemyślał, i postanowiliśmy zrobić tak, jak powiedziała Halina, czyli kupić mieszkanie i działkę, może w jakimś uzdrowisku. Powinno być łatwiej niż z domem, tym bardziej że jak dotąd nie udało nam się żadnego sensownego znaleźć. I w ten sposób staliśmy się właścicielami pięknego mieszkanka wraz z osobną działką w pięknym i zielonym Nałęczowie.

Działka była malutka, położona w ogródkach działkowych „Morfeusz”. Bardzo ładnie zagospodarowali ją poprzedni właściciele: błękitna altanka, maleńka elegancka szklarenka, a poza tym wspaniałe miejsce do grillowania i… wędzenia. To ostatnie najbardziej zainteresowało mojego Staszka.

Nawet Halina jego dzieło doceniła

– Może byśmy jakąś własną wędlinkę zrobili, co? – rzucił kiedyś.

– Nie wiem, nie mam doświadczenia. Pomidory wyhoduję.

– Pomidor pomidorem, ale smak takiej starej kiełbasy jest nieziemski!

– Jak starej, to smród też!

W każdym razie zapalił się do swojego pomysłu. Najpierw łaził za mną i przekonywał, że swojskie zdrowsze, bo nie wiadomo, co się znajduje w takiej kiełbasie ze sklepu, i smaczniejsze. Aż w końcu kupił odpowiednią literaturę, sprzęt, maszynkę do mielenia mięsa, nadziewarkę, jakieś flaki, przyprawy, sól peklową, coś o dziwnej nazwie: zrębki i drewno z jabłoni. Mięso oczywiście też. I się zaczęło!

Na początku mało co mu się udawało. Kiełbasy wychodziły nieforemne, często za słone, zbyt czosnkowe, za tłuste, przepieprzone, za kruche, źle uwędzone, przebijały się flaki, nie dało się ich napełniać. Ale później, jak się już Staszek obył z tym wszystkim, zapoznał i pogadał z kimś, kto też sam robi kiełbasy, to zaczęło mu wychodzić. I to całkiem nieźle. Ostatnio nawet doradza nowym adeptom wędliniarstwa.

Jesteśmy szczęśliwi!

W każdym razie nie muszę już przed Wielkanocą uczestniczyć w bitwie o szynkę i białą kiełbasę, bo mąż sam wszystko robi. Ostatnio zaczął przymierzać się do salami i chorizo. Jedyny jego problem to taki, że mamy za małe mieszkanie, a salami musi dojrzewać, długo wisząc. Raz go przyłapałam jak robił sobie wystawkę na karniszu w salonie. Już ja go pogoniłam, aż się kurzyło!

Moja koleżanka Halinka, o dziwo, niewiele wypowiadała się na temat nowej pasji Stanisława. Jakby niecodzienność tego hobby nawet ją zszokowała – ją, która podobno widziała w życiu niemal wszystko. Jedynie gdy nas odwiedzała, pytała, co tam uwędził tym razem. Próbowała wstępnych wyrobów, ostrożnie, małymi kęsami. Czasem przełknęła z trudem, czasem wypluła. Ale słowem się nie zająknęła, żeby Staszek dał sobie spokój z tym całym masarstwem. Aż wreszcie nadszedł ten dzień, gdy zjadła, oblizała się, wzięła kolejny kawałek kiełbaski, spałaszowała ze smakiem, a w ramach recenzji kulinarnej mruknęła:

– I pięknie, człowiek na emeryturze musi mieć zajęcie. Inaczej zdziadzieje albo szybciej do piachu trafi. Ty masz swój ogród, a Stanisław robi kiełbasy. Nie pogniewam się, jak spakujecie mi do domu ze dwa pęta.

Oczywiście żadne z nas nie schudło nawet pół grama, za to jesteśmy szczęśliwi. Każde z nas robi to, co lubi. Poznaliśmy nowych, przemiłych ludzi, emerytura towarzyska jest zawsze przyjemniejsza od tej samotnej, bez względu na to, gdzie się ją spędza. A emerytura z pasją to już jest luksus. Choć też trochę się niepokoję, bo mąż ostatnio coś przebąkuje o serach. Rany boskie, gdzie ja wcisnę na takiej małej działce krowę?

-->