„Wypasiony, wypoczęty krzyczał na swoją żonę, a ona cichutko i skrzętnie próbowała ogarnąć całą sytuację po to, żeby go zadowolić. Wzięła płaczącego brzdąca na ręce, drugiemu kazała trzymać się wózka i sama zaczęła wstawiać zgrzewki piwa do koszyka. Z trudem jednak nimi manewrowała, bo były ciężkie, a do tego mały znów zaczął płakać”.
Moją wadą jest to, że łatwo się wzruszam. Byle co wystarczy, a ja już mam łzy w oczach. Tak było od dziecka, bo kiedy mama krzywo na mnie spojrzała albo powiedziała, że jest ze mnie niezadowolona, strasznie to przeżywałam. Mój brat miał wszystko w nosie, natomiast ja tak płakałam, że nie można mnie było uspokoić, choć mama nigdy mnie nie uderzyła ani naprawdę nie skrzyczała.
Mama mówiła, że tę wrażliwości i delikatność mam po babci Lucynie, która mając cztery lata, zgubiła się w lesie. Przez parę dni nie można było jej odnaleźć. Cała rodzina postawiła na babci krzyżyk, ale pradziadek, który nie chodził do kościoła, obiecał przed ołtarzem, że się nawróci, kiedy mu się odnajdzie córka. I tak się właśnie stało. Wprawdzie z dziewczynką nie można było nawiązać kontaktu – tak była głodna, podrapana i wystraszona – ale powoli i to minęło. Została jej tylko nadmierna płaczliwość i lęk przed ciemnością. Nie pozbyła się ich do końca życia.
Moja nieśmiałość nie wynika jednak z jakichś przykrych doświadczeń. Nie mam za sobą traumatycznych przeżyć, nikt mnie nie skrzywdził ani nie zranił, więc wszyscy w rodzinie uznali, że się po prostu taka urodziłam i już. W liceum próbowano mnie posyłać do szkolnego pedagoga, ale zawsze kończyło się tak, że siedziałam na brzegu krzesła i milczałam.
Gdy mnie za bardzo nagabywano, zaczynałam szlochać. Więc w końcu i szkoła uznała, że nie ma na mnie sposobu i że nie da się zrobić nic na siłę. Poradzono tylko mamie, żebym wybrała studia umożliwiające mi zdobycie pracy niezespołowej, cichej i na uboczu. Tak się stało, a ponieważ mam talent do języków, zarabiam tłumaczeniami, pracując głównie w domu. Nie są to wielkie pieniądze, ale ja nie mam wielkich potrzeb, dlatego mi wystarczają.
Widocznie nie chce mnie znać…
Do tej pory miałam tylko jedną bliską koleżankę. Przez całą szkołę średnią trzymałyśmy się razem, choć stanowiła moje przeciwieństwo: była głośna, żywiołowa, śmiała i wesoła. Miała na imię Ania, ale kazała się nazywać Żakliną. Nie dlatego, że to imię się jej szczególnie podobało, ale tak dla kawału… Nasza przyjaźń trwała jeszcze przez pierwsze dwa lata studiów, ale potem nagle się urwała – prawie dokładnie wtedy, gdy Żaklina poznała Kamila, zaszła z nim w ciążę i szybko wyszła za mąż.
Gdybym była bardziej przebojowa i odważniejsza, może bardziej bym się starała podtrzymać naszą znajomość, ale uznałam, że Żaklina ma mnie dosyć, że w jej nowym życiu nie ma miejsca dla płaczliwej przyjaciółki i że pora się wycofać. Bardzo to przeżyłam. Wiele razy trzymałam komórkę, chcąc zadzwonić i zapytać, co u niej słychać. Raz nawet to zrobiłam, ale telefon odebrał Kamil i dosyć opryskliwie powiedział, że jego żona jest zajęta i że jeśli będzie tego chciała, sama się do mnie odezwie.
Niestety, nic takiego się nie wydarzyło, więc jeszcze bardziej się utwierdziłam w przekonaniu, że nie jestem Żaklinie potrzebna i że nie wolno mi się jej narzucać. Minęło parę lat. Raz czy dwa ktoś z dawnych znajomych wspomniał, że moja przyjaciółka urodziła trójkę dzieci, że nie skończyła studiów, nie pracuje zawodowo, jest na utrzymaniu męża i że strasznie się zmieniła.
– Jest jak nie ta sama – usłyszałam. – I fizycznie, i psychicznie jest nie do poznania.
– Co to znaczy? – odważyłam się dopytać. – Schudła, przytyła, zmieniła kolor włosów?
– Nie. Niby jest, jak było, tylko w całości zrobiła się całkiem nie ta, co dawniej. Ledwo można ją poznać.
Nie żałował kasy na przyjemności
Ja jednak poznałam Żaklinę, i to natychmiast, kiedy tylko ją zobaczyłam w alejce wielkiego dyskontu robiącą zakupy. Było tuż po otwarciu sklepu, dlatego i ja właśnie o tej porze się tam znalazłam, żeby uniknąć tłoku, którego nie znoszę. Już wpakowałam do koszyka swoje zakupy i skręcałam w kierunku kas, gdy z naprzeciwka wyszła na mnie Żaklina. Faktycznie, była nie do poznania: szara, biedna, smutna i przygarbiona.
Jeden maluch siedział w wózku zakupowym, dwóch starszych dreptało obok niej. Dwa metry przed nimi stał Kamil, którego też poznałam natychmiast, i zdejmował z półek zgrzewki piwa. To było drogie piwo, a więc Kamil sobie nie żałował. Przypomniałam sobie, że zawsze taki był – najdroższe ciuchy, papierosy, alkohole i gadżety. Widocznie tak zostało…
– Czego się tak wleczesz? – usłyszałam.
Nie hamował się, na mnie nie zwracał uwagi, wrzeszczał w kierunku Żakliny, która przyspieszyła, ale jeden z malców się wtedy poślizgnął i upadł, zanosząc się płaczem.
– Uspokój go! Nawet z tym nie umiesz sobie dać rady? Do czego ty się w ogóle nadajesz? Co za niemota!