„Rodzice mają mnie za idiotę, bo wziąłem za żonę umierającą kobietę. Mam to gdzieś, każdego dnia będę walczył o jej życie” (Część 2)

Część 2

Entuzjazm w staraniach popłacił, bo już po trzech miesiącach zaliczyliśmy sukces. O, Boże, co to była za radość, choć mieszała się ze strachem o dwa życia. Lekarze jednak uspokajali nas, że wszystko jest pod kontrolą, wyniki są w normie, z tą różnicą, że ze względu na wadę serca moja ukochana była niejako uwięziona na patologii ciąży. Nie mogła chwalić się rosnącym brzuszkiem sąsiadkom, kuzynkom i koleżankom – cały ten czas spędziła na oddziale, leżąc w sali z kolejnymi dziewczynami, które przychodziły i wychodziły. Ona zostawała, wyrabiając najdłuższy staż na oddziale, ale nigdy nie narzekała.

– Wreszcie mogę się wyspać za wszystkie czasy i bezkarnie tyć! – śmiała się. – Zresztą jeśli to pomoże Fasolce, to mogę tu siedzieć nawet dwa lata.

Czas ciągnął się jak guma, ale w końcu się doczekaliśmy. Dzień wyznaczonej cesarki. Pozwolono mi być na sali. Przyznaję ze wstydem, że Anita była dużo bardziej dzielna. Mnie trzęsły się ręce i kolana, mało tam nie zemdlałem! Bałem się o moją żonę, drżałem o maleństwo, bałem się, że coś pójdzie nie tak, ale z drugiej strony… Los nie mógłby być aż tak okrutny – pozwolić nam dotrzeć aż do tego etapu, by potem wszystko uciąć nożem. Całym sobą czułem, że to nie koniec naszej historii. Anita miała najmocniejszy zespół lekarski, właśnie po to, żeby wszystko skończyło się dobrze. Jej serce miało dla kogo bić, całe mnóstwo osób trzymało za nią kciuki, dlatego nie było możliwości, żeby coś nie poszło dobrze.

Kiedy pielęgniarka położyła Anicie na piersi kwilące maleństwo, płakałem jak bóbr. To była niezapomniana chwila: pierwsze spotkanie całej naszej trójki. Miałem w sobie głębokie przekonanie, że to dopiero początek naszej wspólnej historii. Długiej historii. Oczywiście Anita musiała na siebie bardzo uważać. Nie mogła się przemęczać, przeciążać, biegać za naszą córeczką, więc tego nie robiła. Wszystkie bardziej wymagające czynności wziąłem na siebie. Nosiłem Adę na rękach, wstawałem do niej w nocy. Lekko nie było – opieka nad małą, brak snu, cięższe obowiązki w domu, pogodzenie tego wszystkiego z pracą – ale hej, dzięki temu Anita była wypoczęta, a jej wyniki stabilne.

– No proszę, żyję… – mówiła czasem, gdy otwierała oczy rano, jakby zdziwiona tym faktem, że znowu się udało.

– Jasne, że żyjesz – odpowiadałem. – I musisz zjeść śniadanie, które zaraz zrobię.

Ponieważ szybko sformalizowaliśmy nasz związek, kilka osób wieszczyło nam rychły jego kres. Albo znudzimy się sobą, albo znajdziemy jakąś różnicę charakterów nie do pogodzenia, albo… Anita pewnego dnia się nie obudzi. Miałem gdzieś ich czarnowidztwo, ale wkurzało mnie takie gadanie, więc pesymistów wykreślałem ze spisu znajomych.

Koledzy w pracy narzekali na swoje żony, kłócili się z nimi, mieli ciche dni, przebąkiwali o rozwodach. Nie rozumiałem tego. Mnie było wciąż mało mojej Anitki. Każdego dnia chciałem ją całować na dzień dobry i przytulać na dobranoc. I wiedziałem, że nigdy mi nie przejdzie, nigdy mi się to nie znudzi. Takie rzeczy po prostu się wie… Moja mama uwielbiała Anitę, ale bała się jej choroby. Bała się coś powiedzieć, żeby jej nie urazić. I bała się, że pokocha ją jak córkę, a ona pewnego dnia zniknie, zostawiając ją ze złamanym sercem.

– Nie bój się – prosiłem. – Targuję się o nią z losem i całkiem nieźle mi idzie.

– A jeśli…

Ona nigdy mi się nie znudzi!

– Ty lepiej pomyśl, co nam kupisz na srebrne gody. I dbaj o swoje nadciśnienie, żeby dożyć naszych złotych godów – żartowałem, choć nie całkiem.

Profesor, do którego jeździliśmy na kontrole, z wizyty na wizytę głośniej cmokał i kręcił z niedowierzaniem głową.

– Pani Anito, nigdy nie widziałem takich postępów, a ślęcząc nad wynikami moich pacjentów, zdążyłem osiwieć – zdjął okulary i uśmiechnął się do nas. – Ja nie wiem, jak pani to robi, ale niech się pani podzieli swoim sekretem albo go opatentuje, fortunę pani zbije…

Wyniki Anity szybowały w górę, czego mimo całego naszego optymizmu nawet my się nie spodziewaliśmy. Gdyby się nie pogarszały, to już byłoby cudownie, ale jej stan naprawdę się poprawiał. Nie był to przypadek albo chwilowa reakcja organizmu. Cud się dział na naszych oczach i dawał nadzieję na to, co wciąż powtarzałem – jeszcze się wszyscy zdziwicie. No i się dziwili, przede wszystkim lekarze, potem sama Anita. Ja tylko zacierałem ręce i uwielbiałem moją żonę jeszcze bardziej.

– Kocham i jestem kochana. Ot, cały sekret, cały patent – wyjaśniła Anita profesorowi.

Później w domu powiedziała mi, że naprawdę w to wierzy. Dzięki miłości chce żyć dziś, jutro i o jeden dzień dłużej.

– Nie obiecuję sobie, że dożyję setki, ale chcę zobaczyć, jak Ada stawia pierwszy krok, jak wypowiada kolejne słowa, jak idzie do przedszkola. Pragnę być przy niej, gdy pójdzie do szkoły, gdy się zakocha, wyjdzie za mąż… Nie śmiem marzyć, że zobaczę nasze wnuki…

– Gwarantuję ci, że nie tylko je zobaczysz, ale nie będziesz się mogła od nich opędzić. Kto im upiecze lepszą szarlotkę niż ty, hm?

Nie tylko w pieczeniu szarlotki Anita była najlepsza. Przede wszystkim była mistrzynią świata w przetrwaniu.

– Nigdy nie sądziłam, że dożyję trzydziestki – wyznała mi w dzień swoich urodzin, gdy goście, którzy przyszli jej gratulować, wreszcie sobie poszli i mogliśmy pobyć sami, w ciszy.

Siedzieliśmy na balkonie, choć wieczory bywał jeszcze chłodne, przytuleni do siebie, i popijaliśmy ciepłą herbatę, bo ze względu na serce moja żona musiała prowadzić życie abstynentki.

– Jestem taka szczęśliwa, że cię poznałam, że mamy Adę. Tak czysto egoistycznie jestem wam wdzięczna. Robicie za moją codzienną ekipę reanimacyjną.

– Zamierzamy dalej wywiązywać się z naszych obowiązków. Pomyśl, jak zaszalejemy, gdy przekroczysz czterdziestkę! Pojedziemy w zwariowaną podróż, zostawiając naszą nadąsaną nastolatkę u dziadków. Może Malediwy? Albo Seszele? Tylko my, piasek, słońce i lazurowe morze. Czy tam ocean, wszystko jedno. Ważne, że z tobą, kochanie.

Widziałem to już oczami wyobraźni i obiecałem sobie, że jeśli dobijemy razem do tej magicznej czterdziestki, to choćby nie wiem co, wykupię piekielnie drogą wycieczkę dla mojej żony. Byle była szczęśliwa, byle była… Nikt nie wie, ile czasu jest mu pisane.

Oswoiliśmy ją. Nadzieją, wiarą, miłością

Jednak niektórzy myślą o tym danym nam czasie z innej perspektywy, wiedząc, że nie mogą go trwonić. Mogą staranniej zaplanować swoje życie albo wręcz przeciwnie, żyć tak, jakby jutra miało nie być, szaleć i nie przejmować się konsekwencjami. Anita stara się łączyć te dwie strategie. Żyje każdego dnia najpełniej i najpiękniej, jak umie, by niczego nie żałować, ale jednocześnie założyła rodzinę i przechodzi etapy, które są naturalne dla większości ludzi. Oczywiście boi się, co będzie, gdy jej zabraknie. W końcu nie odpowiada już tylko za siebie. Ale ja ciągle jej powtarzam, że nie pozwolę jej odejść za szybko.

– Umówmy się, że możesz zacząć o tym myśleć, gdy spędzimy ze sobą jakieś sześćdziesiąt lat…

Tymczasem cieszę się, widząc, że moja żona kwitnie i pięknieje z miesiąca na miesiąc. Oczywiście, wada serca sama nie zniknie, nie spierze się jak plama, Anita dalej musi na siebie uważać, brać leki i nieustannie kontrolować swój stan. Ale po każdej wizycie u lekarza wychodzimy z szerokimi uśmiechami na twarzach i z coraz większym apetytem na życie.

Mamy nadzieję na kolejne lata, na kolejne dekady spędzone wspólnie, we trójkę. Kochamy się jak wariaci i wierzymy, że nasz prywatny cud będzie trwał i trwał. Jestem oszalałym z miłości optymistą i nie zamierzam się nigdy zmieniać. Żyjemy w cieniu śmierci, czujemy jej oddech na plechach, lecz nie dajemy się jej zastraszyć. Oswoiliśmy ją. Nadzieją, wiarą, miłością. A największa z nich jest miłość…

-->