„Rodzice mają mnie za idiotę, bo wziąłem za żonę umierającą kobietę. Mam to gdzieś, każdego dnia będę walczył o jej życie”

„Wiedzieliśmy o tym, gdy kupowałem pierścionek. Wiedzieliśmy, gdy klękałem przed nią i gdy rzucała mi się na szyję, ze łzami wzruszenia w oczach. A potem, gdy przechodziliśmy przez kościół i słuchaliśmy życzeń na nową drogę życia. Wiedzieliśmy też o tym doskonale, gdy zobaczyliśmy 2 kreski na teście ciążowym”.

Anita była chora. Jej serce w każdej chwili mogło przestać bić. A jednak zakochała się we mnie całym swoim chorym sercem, a ja, gdybym mógł, oddałbym jej połowę mojego. Niestety, Anita nie kwalifikowała się do przeszczepu. Takie dostała od losu życie, że każdy dzień mógł być jej ostatnim. Więc tak żyła, jakby jutra miało nie być, i mnie nauczyła tego samego.

Poznając śliczną dziewczynę, nie spodziewasz się rozmów o śmierci. Anita od razu mi powiedziała, że urodziła się z wadą serca, której nie da się zoperować, a z innych względów zdrowotnych przeszczep też nie wchodzi w grę. Dostała życie na kredyt, owszem, ale w sumie była szczęśliwa, że udało jej się z niego uszczknąć ponad ćwierć wieku. I co ja na to?

Chryste… Nie miałem tu nic do gadania

Decyzja podjęła się sama, gdy ją poznałem i zakochałem się na zabój. Owinęła mnie sobie wokół palca w pięć sekund. Była piekielnie inteligentna i miała kapitalne poczucie humoru. I niby ona mogłaby umrzeć w każdej chwili? O, co to, to nie, pomyślałem. Ona się ze mną zestarzeje!

Chciałem dla Anity wszystkiego, chciałem, żeby doświadczyła jak najwięcej normalnego życia, skoro każdy dzień mógł być tym ostatnim, choć… szczerze mówiąc, w głębi serca nie do końca wierzyłem w opcję spodziewanej i zapowiedzianej nagłej śmierci. Założyłem, że skoro się znaleźliśmy na tym dużym świecie i skoro ją kocham, musi cieszyć się życiem jeszcze przez długi czas, oczywiście najlepiej ze mną u boku. Moi rodzice byli przerażeni, że biorę sobie „umierającą” na głowę.

– Taki ciężki problem, synku! – załamywała ręce mama. – Nie wiesz, na co się porywasz, jak będziesz cierpieć…

Anita podchodziła do sprawy normalnie, niemal na luzie. Od dawna miała oswojony temat swojego stanu zdrowia, co nie znaczy, że nim epatowała, by zdobyć współczucie innych czy coś ugrać. Ot, taka się urodziła, skazana i krucha, cecha fizyczna jak piegi albo kolor oczu. Więc ja też tak na sprawę patrzyłem.

– Nie nazywaj jej problemem, mamo. To kobieta, którą kocham, a nie krzyż, który będę dźwigać na Golgotę – obruszałem się. – Nieważne, czy będziemy razem rok, pięć czy dziewiętnaście lat. Nikt tego nie wie na dobrą sprawę, a wypadki przecież chodzą po ludziach. Jutro mogę zginąć w wypadku i to Anita mnie przeżyje.

– Boże, synku, wypluj te słowa!

Okej, nie byłem upartym, ślepym idiotą, zdawałem sobie sprawę, że nasz wspólny czas może być dużo krótszy, niż byśmy chcieli. Więc tym bardziej chcieliśmy go przeżyć jak najlepiej, jak najpełniej. Dlatego pół roku po pierwszej randce się oświadczyłem, a dwa miesiące później wzięliśmy ślub. Na co tu czekać, skoro Anita była miłością mojego życia? W tej kwestii akurat nie miałem cienia wątpliwości.

Lekarze dali nam zielone światło

– Chcę mieć z tobą dziecko – mówiłem. – Jeśli to oczywiście bezpieczne dla twojego zdrowia. A jeśli nie, to chcę adoptować z tobą dziecko, żebyśmy mogli być prawdziwą rodziną.

Anita się wahała.

– Nie chcę zostawiać sierot. Już i tak mam wyrzuty sumienia, że przeze mnie zostaniesz młodym wdowcem… – wzdychała ciężko.

– A przepraszam, to już moje ryzyko. I twoja kiepska wymówka – żartowałem. – Tak łatwo i szybko się mnie nie pozbędziesz, skarbie. Nie po to los nas zetknął, żeby zaraz rozdzielać. Nie wierzę w to.

Ginekolog i kardiolog wspólnie stwierdzili, że ciąża niesie ryzyko dla zdrowia mojej żony, ale ostatecznie, po serii różnych badań, dali nam zielone światło – pod warunkiem, że Anita od samego początku będzie leżeć w szpitalu. Okej.

Przeczytaj Kontynuację

-->