„W spadku po ojcu dostałam figę z makiem, a siostra zgarnęła fortunę. Zżerała mnie zazdrość, więc urządziłam jej piekło” (Część 2)

Część 2

Zamierzałam robić karierę

Każda z nas podążała inną drogą, ale w pewien sposób nadal byłyśmy razem, złączone jak siostry syjamskie. Zanim skończyłam studia, Marzena zrobiła mnie podwójną ciocią, dorzucając po roku siostrzenicę.

– Ale wzięliście tempo! Jak tak dalej pójdzie, będziesz matką pięciorga – podśmiewałam się z niej.

Nie robiło to na niej wrażenia, odpowiadała, że na razie skupi się na wychowaniu dzieci.

– Chcę to zrobić sama, a mam tylko dwie ręce – śmiała się. – Dwójka będzie w sam raz, chyba że przeprowadzisz się na wieś i mi pomożesz.

– O tym nawet nie myśl, mam inne plany – pociągnęłam ją przyjaźnie za potargane pasmo włosów. – Zostaję w Warszawie. Dostałam się do dobrej firmy, mam zamiar wykorzystać tę szansę. Wycisnę ją jak cytrynę. Zobaczysz, dokąd zajdę. Będziesz ze mnie dumna.

– Wierzę w ciebie, zawsze byłaś bardzo zdolna – powiedziała ciepło Marzena.

W niej, podobnie jak we mnie, nie było śladu zazdrości. Ona żyła inaczej, ja inaczej i tak było dobrze. Nie próbowałyśmy zmieniać jedna drugiej na siłę. Idealnie, prawda? Myślałam, że tak będzie zawsze, ale po latach zdarzyło się coś, co dopiekło mi do żywego.

Zajęta rozwijaniem kariery rzadko znajdowałam czas i siły, żeby pojechać do domu. Mimo najlepszych chęci nie potrafiłam się rozdwoić, ale pamiętałam o rodzinie. Co miesiąc posyłałam rodzicom pieniądze, opłacałam lekarzy, sanatoria. Marzenie, szwagrowi i siostrzeńcom kupowałam prezenty, na które najmłodsza generacja czekała jak na mannę z nieba. Byłam ukochaną ciocią z Warszawy, która z braku własnych dzieci traktowała Franka i Zuzię jak własne potomstwo. Dzięki mnie wszyscy żyli wygodnie, a szwagier zawsze mógł liczyć na pożyczkę przeznaczoną na rozwój gospodarstwa.

Odpowiadało mi to, wiedziałam, że jestem potrzebna, szczególnie rodzicom. Ciężko pracowałam, ale dzięki temu mogłam zapewnić im życie bez trosk materialnych. Wszystko się układało. I wtedy właśnie zadzwoniła Marzena.

– Dawno nie byłaś w domu… – zaczęła spokojnie.

Nadstawiłam uszu. Marzena nie robiła mi wymówek, chciała coś powiedzieć.

– Rodzice są w coraz gorszej kondycji, zdrowie im szwankuje. Mama poleguje, tata nie daje sobie rady.

– Nie wiedziałam o tym – wyjąkałam. – Przez telefon nic nie mówili.

– Nie chcieli cię martwić. Ja jestem na miejscu i widzę, co się dzieje, wiem, że potrzebna im pomoc na co dzień. Postanowiliśmy z Arkiem, że się do nich przeniesiemy. Dom jest duży, zmieścimy się. Arek będzie dojeżdżał do fermy, powiedział, że to nie problem.

Kamień spadł mi z serca, ale zaniepokoiłam się, czy Marzena wie, co robi.

– To wielkie poświęcenie – ostrzegłam ją. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Mogę kogoś zatrudnić do opieki nad rodzicami, zostaw to mnie, wszystko załatwię.

– Nie trzeba, chętnie wrócę do domu – roześmiała się Marzena. – Teściowie są kochani, ale wolę mieszkać z własnymi rodzicami.

Przyjęłam to oświadczenie z lekkim sercem, wydało mi się logiczne. Za mało bywałam w domu, nie znałam sytuacji, nie rozumiałam, że Marzena postanowiła poświęcić się dla rodziców. Pojęłam to dużo później, kiedy umarła mama.

– Zostanę z tatą, nie martw się o niego – powiedziała siostra, a ja nie dociekałam, dlaczego to robi, tylko cieszyłam się, że mnie wyręcza. Tak było wygodnie, a wyrzuty sumienia, które czasem się odzywały, zagłuszałam dodatkowymi dotacjami dla ojca.

O co chodzi z tym testamentem?

Mówią, że pieniądze to nie wszystko, ale moje bardzo się przydawały, dzięki nim tato mógł wygodnie żyć. Odwiedzałam go tak często, jak mogłam, ale opiekowała się nim Marzena. Tak się podzieliłyśmy. Ona mieszkała na wsi i mogła to zrobić, ja musiałabym rzucić wszystko, czego z takim trudem się dochrapałam. Nie byłam na to gotowa, zresztą co by to dało? Każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej.

Skręciłam w drogę prowadzącą do naszej wsi i jak zwykle zachwyciłam się krajobrazem. Pola poszatkowane w kolorową szachownicę, w oddali zamglona linia lasu. Jeszcze dziś mogłam powiedzieć, który kawałek ziemi jest czyj i gdzie najlepiej szukać koźlaków. Byłam stąd i zamierzałam tu kiedyś wrócić. Brama była otwarta, wjechałam na podwórko i zaparkowałam pod oknami.

– Ciocia! – z domu wyprysnęła nastoletnia Zuza, wieszając się na mnie z całych sił.
Jej brat uściskał mnie pobieżnie od strony pleców i teraz oglądał ze znawstwem samochód.

– Ile pali?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, z domu wyszła Marzena. Uściskałyśmy się i wreszcie mogłam zapytać.

– Co to za heca z testamentem? O ile wiem, rodzice nie mieli majątku, ziemia dawno została sprzedana, został tylko ten dom.

Marzena odwróciła się bez słowa, prowadząc mnie do domu. Z lewego boku zwieszała mi się Zuza, po prawej stronie szedł Franek, domagając się odpowiedzi na zadane pytanie. Przystanęłam zniecierpliwiona.

– O co chodzi z tym testamentem? – spytałam jeszcze raz.

– Dziadek zapisał nam dom – wyrwał się Franek.

Marzena usłyszała i przystanęła, ale nie odwróciła się. Widziałam tylko jej plecy.

– Czy to prawda? – usłyszałam swój schrypnięty z emocji głos.

Znienacka poczułam się wyzuta z ojcowizny, wypędzona, niedoceniona i pominięta. Nie zależało mi na domu, ale na miejscu, do którego należałam, a które właśnie mi odebrano. Marzena była córką, ja nie, ona miała prawo tu przebywać, ja widocznie zrobiłam coś wystarczająco złego, by zostać wydziedziczona. Odebrano mi nie tyle nieruchomość, ile poczucie przynależności do miejsca urodzenia. Marzena spojrzała na mnie, w jej oczach był popłoch.

– Prawda. Tata zapisał dom mnie, chciał, żebym mogła tu zostać. Widzisz, mieszkamy tu od tylu lat, ciężko byłoby się znów przeprowadzać do teściów. Tata to wiedział, chciał, żebym miała własny dach nad głową.

– A ja? O mnie nie pomyślał? – spytałam. W moim głosie było tyle żalu, że aż się przestraszyłam.

– Powiedział, że nie musi się o ciebie martwić, bo radzisz sobie. Był z ciebie dumny. Jesteś wielką panią dyrektor, mieszkasz w pięknym apartamencie w Warszawie, nie potrzebujesz starej wiejskiej chałupy, a dla nas jest ona bardzo ważna.

– Skąd wiesz, czego potrzebuję?! – krzyknęłam.

– Arek mówi, że w ciągu dwóch lat damy radę cię spłacić. Tato ci nic nie zapisał, ale pół domu ci się należy. My to rozumiemy, chcemy, żeby było sprawiedliwie.

– Nie potrzebuję waszych pieniędzy, weźcie sobie wszystko. Dom też, bo taka była wola taty.

Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do samochodu. Ręce mi się trzęsły, chciało mi się płakać. Właśnie zostałam wygnana z ojcowizny. Nigdy tu nie wrócę, bo i po co? Nikt mnie tu nie chce.
Nie patrzyłam na znajomy krajobraz, to już nie było moje miejsce. Docisnęłam gaz, koła podskoczyły na wertepach, podwozie zajęczało, samochód nabrał szybkości. Uciekałam z raju dzieciństwa, z każdym kilometrem pozbywając się złudzeń. Nie zamieszkam tu za dziesięć lat, jak planowałam, nie pójdę do lasu na grzyby. Znajdę sobie nowy cel, może kupię działkę? A do Marzeny nie odezwę się nigdy w życiu.

Więcej tu nie wrócę!

Zostałam skrzywdzona, odebrano mi korzenie i marzenia. Zapiekły żal podchodził goryczą do gardła, oczy miałam suche, ale nie widziałam, dokąd jadę. Opamiętałam się dopiero w połowie trasy, ochłonęłam i poprzysięgłam, że nigdy nie zapomnę im krzywdy. Taty już nie było, ale została Marzena, moja była siostra, z którą nie zamierzałam mieć nic wspólnego.

Zerwałam z nią wszelkie kontakty. Nie odbierałam telefonu, nie odpisywałam na listy, którymi mnie zasypywała. Z początku czułam się samotna na moim dobrowolnym wygnaniu, ale z czasem przyzwyczaiłam się, byłam przecież twarda. Bolało tylko czasami, gdy przed oczami stawały mi znajome krajobrazy, ale i z tym umiałam sobie poradzić.

Dwa lata później byłam już inną kobietą. Nie myślałam o siostrze i miejscu, z którego mnie wygnano, kupiłam piękną działkę, na którą nie chciało mi się jeździć, i próbowałam odnaleźć sens w coraz szybciej pędzącym życiu. Wtedy niespodziewanie zawitał do mnie Franek. Otworzyłam mu tylko dlatego, że w pierwszej chwili go nie poznałam.

– To ja, ciociu, nawet nie próbuj mnie spławiać – wpakował się bezceremonialnie do mieszkania. – Może już dość tej dziecinady? Mama chodzi jak struta, a ciocia sobie pogrywa. Zuza prosiła żeby cię pozdrowić, pyta, kiedy przyjedziesz.

– To już nie jest mój dom – odparłam sucho.

– Dziadek zrobił trochę nie teges, ale chciał dobrze, myślał, że pani dyrektor z Warszawy nie zależy na wiejskiej chałupie.

– Nie zrozumiesz tego – powiedziałam chłodno. – Czy to już wszystko, co masz do powiedzenia? To żegnam. Wybacz, ale nie mam czasu na rozmowy o niczym. Ta sprawa od dwóch lat jest zamknięta i nic tego nie zmieni.

Franek spojrzał na mnie z rozczarowaniem.

– Uparta jesteś – powiedział. – Nie skreślaj nas, to wciąż jest twój dom i twoje miejsce.

Wyszedł. Najpierw byłam zadowolona że zniknął mi z oczu, a potem zaczęłam tęsknić za wszystkim, z czego zrezygnowałam, unosząc się dumą. Nieważne, czy miałam rację. Podniosłam telefon i wybrałam dawno nieużywany numer siostry.

– Marzena?

Och, jak się ucieszyła. Kamień spadł mi z serca. Myślę, że jeszcze może być dobrze.

-->