„Zaszłam w ciążę z żonatym, ale wyrzekł się dziecka, więc oddałam je do adopcji. Po latach rozpoznałam córkę w lekarce”

„Odwiedziłam panią doktor, która miała zbadać moje stawy. Zapukałam, weszłam i… już w drzwiach gabinetu poczułam, że nogi się pode mną uginają, a świat wiruje. Kobieta siedząca za biurkiem była tak bardzo podobna do mojej Małgosi. Niemal jak siostra bliźniaczka”.

Siedziałam jak zahipnotyzowana na ławce przy zieleniejącym skwerze już drugą godzinę. Gapiłam się na pływające po stawie łabędzie i nie potrafiłam zebrać myśli. Wszystko wróciło. Wszystko, o czym przez tyle lat nie pamiętałam. Nie chciałam pamiętać…

Oddałam moją Kasię do adopcji. Oddałam ją obcym ludziom. Dawno temu. W innym życiu. Potem starałam się o tym zapomnieć, wymazać ten fakt ze swojej pamięci. Nie miałam wtedy innego wyjścia, przynajmniej tak sobie wciąż powtarzałam.

Miesiąc wcześniej skończyłam siedemnaście lat. Mieszkałam z babcią staruszką, która bardziej potrzebowała mojej opieki, niż mogła być dla mnie wsparciem. Ojciec dziecka? Gdy tylko dowiedział się o ciąży, odciął się ode mnie całkowicie. Miał swoją rodzinę, żonę, dzieci; nie chciał mieć z nami nic wspólnego. Powiedział to jasno i wyraźnie. A ja wtedy nie potrafiłam walczyć ani o siebie, ani o Kasię.

Czułam się winna. Wydawało mi się, że to, co się stało, jest karą dla mnie za romans z żonatym facetem. Przecież chciałam, by dla mnie zostawił rodzinę… Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że raczył mnie standardowymi kłamstwami, jak to mu źle w małżeństwie. A jak nastolatka miała rozpoznać kłamstwo?

Dopiero gdy przyszło co do czego, zrozumiałam, jaka byłam głupia. Mój ukochany nie miał zamiaru burzyć dla mnie swego poukładanego życia. Chciał się tylko zabawić. Zostawiłam więc dziecko w szpitalu, zrzekłam się praw do niego i byłam przekonana, że zrobiłam najlepiej, jak mogłam. Nie myślałam o tym później, ze wszystkich sił starałam się nie myśleć. I udało mi się.

Po śmierci męża poczułam pustkę

W szkole wieczorowej zrobiłam maturę, poszłam do pracy. Do końca zajmowałam się babcią, która z upływem czasu coraz bardziej tej opieki potrzebowała. Potem poznałam Andrzeja, a po śmierci babci wyjechałam do niego do Poznania i wzięliśmy ślub. Dwa lata później przyszła na świat nasza córka Małgosia, a kiedy skończyła pięć lat, urodził się syn Konrad. Po prostu założyłam rodzinę i starałam się być szczęśliwa.

Andrzej pracował, ja zajmowałam się dziećmi i domem. Skończyłam dwuletnie studium księgowe i kiedy Małgosia poszła do szkoły, a Konrad do przedszkola, wróciłam do pracy. Nigdy nie powiedziałam mężowi, że miałam już wcześniej dziecko. Z czasem sama prawie o tym zapomniałam. Wydawało mi się to snem, filmem, fatamorganą. Aż do dnia, gdy wszystko odżyło.

Córka z zięciem namówili mnie na wyjazd do sanatorium, mimo że broniłam się przed tym, jak tylko mogłam. Nie chciałam nigdzie wyjeżdżać, nie chciałam w ogóle ruszać się z domu. Po śmierci Andrzeja zdrowie nagle zaczęło mi szwankować. Ciągle czułam się zmęczona, apatyczna, nie miałam na nic siły, a poza tym odczuwałam coraz silniejsze bóle stawów. Lekarze mówili, że to standardowa postresowa reakcja organizmu, ale bez leczenia może się z tego wywiązać jakaś poważna choroba. Nie wiem, pewnie mieli rację. Właściwie było mi już wszystko jedno…

Andrzej zachorował, lecz nikt nie spodziewał się, że wszystko potoczy się tak szybko. Trzy miesiące i było po wszystkim. Kiedy zostałam sama, poczułam wokół siebie ogromną pustkę. Konrad od czasu ukończenia studiów mieszkał w Londynie. Tam miał partnerkę i dziecko, które nawet nie bardzo umiało mówić po polsku. Małgosia mieszkała co prawda w Poznaniu, ale mąż, dwoje małych dzieci i praca absorbowały ją całkowicie. Nie miała zbyt dużo czasu dla matki.

Nie czułam żalu do swoich dzieci. Takie jest życie: każdy ma własne kłopoty, obowiązki, radości, i musi je jakoś upchnąć w ciągu dwudziestu czterech godzin. Sama pamiętałam, że nie jest to proste.

Małgosia się starała, nie powiem. Wpadała do mnie, kiedy tylko wygospodarowała jakąś wolną chwilę. I ostatnio, za każdym razem molestowała mnie o to sanatorium.

– Mamunia, daj się namówić – prosiła.

– Lekarz wie, co mówi. Odpoczęłabyś sobie, oderwała się od szarej codzienności, przeszła kilka zabiegów na te swoje stawy. Może nawet byś poznała kogoś…

– Gośka! Ojciec jeszcze dobrze w grobie nie ostygł, a ty wymyślasz takie głupoty! – złościłam się początkowo.

– Ale, mamuś, ja nie o tym – tłumaczyła się córka. – Mam na myśli jakieś koleżanki.

Przeczytaj Kontynuację

-->