Anton, mój syn, ożenił się trzy miesiące temu. Mieszkają z nami. Jego żona Marina zawsze mówi prawdę w twarz.
Czasami nawet mnie beszta. Ale teraz mam w domu taki porządek, jakiego nie mogłam zaprowadzić przez wiele lat. Nauczyła nie tylko swojego męża, ale także mojego męża, aby nie rozrzucał swoich rzeczy. I czasami karci mojego męża i mnie. Nie dużo, nie często, ale zdarza się.
To kwestia życia. A jednak bardzo mnie denerwuje, że Marina zwraca się do mnie per „ty”. Nie, to nie jest oznaka szacunku. Nie mówi do mnie „mamo”, „Alewtina Jakowlewna”, „ciocia Alya” czy po prostu „Alya”. Mówi do mnie „ty”…
Mam pięćdziesiąt cztery lata i nadal pracuję. Czasami muszę jechać do centrum regionalnego w sprawach służbowych. Podróżuję tam i z powrotem autobusem. Do domu wracam o dwunastej. Ani mąż, ani syn nigdy na mnie nie czekali. Kiedy przyjechałam, już spali.
Nie wspominając o tym, że nawet nie przygotowali mi nic do jedzenia na drogę. A teraz wracam z kolejnej podróży służbowej. Podchodzę do domu i widzę zapalone światło w kuchni. „Zapomnieli je wyłączyć” – myślę. Podchodzę do drzwi mieszkania, sięgam do torby po klucze i nagle drzwi same się otwierają. A raczej to Marina je otworzyła.
– Dzięki Bogu, że przyjechałeś. Martwiłam się o ciebie przez jakiś czas. Dwa razy odgrzewałam obiad” – powiedziała. „Stałam tam i klaskałam w dłonie, a potem zalałam się łzami. Wszystko w porządku? – moja szwagierka była zmartwiona, przytuliła mnie i zaczęła głaskać po plecach. – Po raz pierwszy… od trzydziestu lat…
Czekają na mnie w domu – powiedziałam przez szloch. – Umyj się i chodźmy na kolację – powiedziała Marina. Kiedy dotarłam do kuchni, zobaczyłam tłuczone ziemniaki i kotlety na stole. I herbatę. Od tego dnia mam córkę. Córkę, nie synową. Córkę z charakterem.