Syn traktował mnie jak kasę zapomogową. Dzwonił tylko wtedy, kiedy potrzebował gotówki. I dopóki nie odmawiałam, był miły.
Gdzieś czytałam, że najbardziej depresyjnym dniem w roku jest tak zwany „blue monday”, czyli ostatni poniedziałek ostatniego pełnego tygodnia stycznia. Naukowcy wyliczyli, że to właśnie wtedy mieszkańcy naszej półkuli są najbardziej przygnębieni. Wpływ na to rzekomo mają trzy okoliczności.
Po pierwsze, mamy świadomość niedotrzymania obietnic noworocznych, po drugie, dzień jest krótki, a słońca mało – jak to w styczniu, a po trzecie, kończą się właśnie terminy spłaty pożyczek, które wzięliśmy na miesiąc przed świętami. Obserwując mojego syna pod koniec stycznia, doszłam do wniosku, że coś w tej teorii musi być.
– Witek, coś ty ostatnio taki zgaszony? – zapytałam, kiedy po raz kolejny wpadłam do niego i jego rodziny, i przywitały mnie grobowe miny syna oraz synowej. – W pracy masz kłopoty? A może chory jesteś?
– Nie, tylko wie mama – westchnął – ciężko nam finansowo…
Poczułam niepokój, bo wiedziałam, co się zaraz zacznie
Proszenie o pieniądze. Sławka, moja synowa, ile by nie miała, wszystkie zawsze wydawała, a Witek nie umiał jej odmawiać. Często pod koniec miesiąca syn przychodził do mnie i z zażenowaniem pytał, czy mogę im pożyczyć „pięć dych do pierwszego”. Zawsze mówił „pożyczyć”, ale nigdy nie oddawał… Okazało się, że chodzi o kredyt gotówkowy.
Młodzi wzięli go przed świętami, żeby było na jedzenie i prezenty dla dzieci. Zdziwiłam się.
– Po co braliście pożyczkę? Przecież, Wituś, dałam ci tysiąc złotych jeszcze na początku grudnia, żebyście mieli na te święta! Synowa spojrzała na mnie spod oka, jakby chciała mi wytknąć, że dałam tak mało i jeszcze się dziwię.
Syn miał więcej wstydu
Tylko bąknął coś o nartach dla Joasi i nowej zmywarce, bo stara to już grat. No tak, obóz zimowy wnuczki rzeczywiście musiał kosztować, a zaliczkę trzeba było wpłacić jeszcze w starym roku – przypomniałam sobie. Nie zrozumiałam natomiast, po co kupować dziesięciolatce nowe narty, z których i tak za rok wyrośnie, zamiast wypożyczyć je za ułamek ceny? A ta zmywarka?
– Zepsuła się? – spytałam.
– Nie, jeszcze nie, ale to kwestia czasu – Sławka zrobiła zbolałą minę.
Poczułam, że gotuję się w środku. Zawsze słyszałam to samo. Że coś trzeba wymienić, bo stare zaraz się zepsuje. W ubiegłym roku synowa w ten sposób przepuściła ponad dwa tysiące na nową pralkę, bo stara nie miała jakiegoś tam programu, którego Sława bardzo potrzebowała. A jak poszli po pralkę, to kupili też nowoczesny ekspres do kawy na kapsułki.
Starałam się unikać tematu ich najnowszych zobowiązań, ale i tak dowiedziałam się, że od stycznia muszą płacić raty po dwieście pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Nie uległam jednak i nie poratowałam dzieci sugerowaną kwotą.
Nie tym razem!
Już w domu zaczęłam się łamać. Witek był moim jedynym synem, a Joasia i Wojtek jedynymi wnukami. „Jak się tak zastanowić, to na co mam wydawać pieniądze, jeśli nie na rodzinę?” – dumałam. Kiedy więc tydzień później Witek ponownie wymamrotał prośbę o pożyczkę, dałam mu dwieście złotych, mówiąc, że to ten jeden jedyny raz i resztę rat musi spłacić sam.
Niedługo potem bardzo źle się poczułam. Coś z sercem. Byłam u swojego lekarza i okazało się, że musi zmienić mi leki. Te nowe kosztowały kilka razy więcej niż dotychczasowe, czyli fortunę. W dodatku okazało się, że powinnam wykonać serię badań, na które NFZ mógł mnie zapisać dopiero za dziewięć miesięcy.
– Niedobrze. Ważne, żeby to było jak najszybciej – pokręcił głową lekarz, kiedy znowu do niego przyszłam. – Mogę pani dać adres prywatnej kliniki, gdzie zapisy są praktycznie na już, tyle że oczywiście trzeba się liczyć z kosztami. Wzięłam telefon do tej kliniki i kilka godzin później siedziałam nad kartką z notatkami. Wypisałam na niej wszystkie ceny badań i konsultacji u specjalistów, do których wysłał mnie mój pan doktor. Wyszło sporo. Westchnęłam, ale uznałam, że nie mam wyjścia. Właśnie na takie okoliczności założyłam konto oszczędnościowe i regularnie je zasilałam.
Jeszcze nie zdążyłam wykonać pierwszego badania, kiedy zadzwonił Witek. Znowu zaczął się użalać, że Sławka nie ma pracy, a tu dwoje dzieci, dom, kredyty do spłacenia… Zdziwiła mnie ta liczba mnoga i pociągnęłam syna za język. Okazało się, że poza pożyczką gotówkową na święta, Sławka wzięła też meble kuchenne na raty. A jeszcze wcześniej – o czym mi nie powiedzieli – syn i synowa kupili komputer dla Wojtka, chociaż w domu był już laptop Witka.
Oczywiście w jakiejś niezwykle korzystnej promocji, grzech było nie skorzystać… Najbardziej się zdenerwowałam, słysząc o tych meblach do kuchni. A co było złego w starych?
– No wiesz, one miały już dziesięć lat – niemal usłyszałam, jak syn wzrusza ramionami. Nigdy nie podważał decyzji żony. – Stół się rozchwiał, fronty szafek wyblakły. A w tym nowym salonie meblowym wszystko nam wygodnie rozłożyli na raty. Zero procent!
– Ale te raty trzeba potem spłacać! – krzyknęłam. – A komputer? Po co dwunastolatkowi własny komputer? Nie może korzystać z twojego?
– Mamo, nie ma sensu się tak unosić – zaczął mnie uspokajać. – Jak mama nie ma z czego nam pożyczyć, to trudno. Weźmiemy kredyt konsolidacyjny i jakoś damy radę. Ja tylko chciałem powiedzieć, co u mnie. Wyraźnie słyszałam przekąs w jego głosie, kiedy mówił to: „jeśli mama nie ma z czego pożyczyć”.
Nigdy nie robiłam tajemnicy z posiadania rachunku oszczędnościowego, przeciwnie, często o tym wspominałam, z nadzieją, że może podchwycą pomysł i zamiast wydawać ponad miarę, zaczną wreszcie oszczędzać. Nie sądziłam jednak, że Witek traktuje moje konto jako swoje zabezpieczenie kredytów! Sytuacja w rodzinie stała się napięta. Kiedy dzwoniłam do syna, nie słyszałam nic poza użalaniem się nad ich „dramatyczną sytuacją”.
Synowa ciągle mówiła o wydatkach i przebąkiwała o tym, że za chwilę nie będą mieć na chleb. Nikt nie pytał, co z moim zdrowiem. Witek i Sławka odnosili się do mnie uprzejmie, ale z dystansem, dzieci odpowiadały monosylabami. powiedział, że po mnie przyjedzie Raz się złamałam. Kiedy okazało się, że mają zaległości w spółdzielni, dałam im pięćset złotych.
– Dzięki, ratuje nam mama życie! – syn rozjaśnił się na twarzy i ucałował mnie w oba policzki. Sławka od razu stała się towarzyska i zainteresowała się, co mówi lekarz o moim sercu. Do końca wizyty cała rodzina była dla mnie niezwykle miła. Nawet dzieci siedziały ze mną przy stole, zamiast, jak zwykle, grać na komputerze czy telefonie.
Mimo woli pomyślałam, że wygląda to tak, jakbym kupowała sobie ich serdeczność…
Zbliżał się termin mojej koronarografii. To inwazyjne badanie wiąże się z wprowadzeniem cewnika do tętnicy. Wykonuje się je w szpitalu, a pacjentom zdarza się po nim bardzo złe samopoczucie, dławienie w klatce piersiowej czy odczucia bólowe. Lekarz odradził mi samodzielny powrót do domu, bo zdarzają się też zasłabnięcia. Chciałam więc poprosić syna, żeby po mnie przyjechał dzień po zabiegu. On jednak zaoferował mi podwiezienie w obie strony. Ucieszyłam się, bo ostatnio miałam uczucie, że niezbyt go obchodzę. A tu proszę, jaka miła niespodzianka!
– Nie musisz ze mną iść na izbę przyjęć, to pewnie będzie długo trwało – powiedziałam już pod szpitalem.– Zadzwonię do ciebie, jak już będę po zabiegu.
– No właśnie, a propos dzwonienia… – nerwowo potarł dłonią po karku. – Miałem dzwonić już parę dni temu… No bo potem to mama może się źle czuć, potrzebować spokoju i nie chciałbym mamy niepokoić… Poczułam, że rośnie mi ciśnienie. Kiedy w końcu zmusiłam go, żeby powiedział, o co mu chodzi, z wrażenia omal nie klapnęłam na chodnik. Okazało się, że znowu muszę im pożyczyć pieniądze. Syn bardzo się sumitował, ale w końcu wykrztusił, że praktycznie cała jego pensja znikała już koło połowy miesiąca, bo musiał spłacać zaciągnięte długi.
Sławka poszła skonsolidować ich pożyczki w „jedną niską ratę”, ale wyszło na jaw, że ta jedna rata to oszczędność raptem dwudziestu dwóch złotych. A oni spłacali – jak niechętnie wyznał mi Witek – blisko półtora tysiąca! No i potem niewiele już zostawało na bieżące wydatki, a przecież jeść trzeba. Nie miałam siły tego komentować. Powiedziałam, że pomyślę.
Miałam czas na przemyślenia
I dotrzymałam słowa. W szpitalu czekałam na badanie kilkanaście godzin. Na czczo, w łóżku. Nie miałam książki, a telewizor w sali nie działał, miałam więc czas na rozmyślania. Także o tym, że ani syn, ani nikt z jego rodziny nie zadzwonił do mnie wieczorem, choćby po to, żeby podtrzymać mnie na duchu przed porannym zabiegiem. O tym, że tak naprawdę to nigdy do mnie nie dzwonili, żeby zapytać, co u mnie.
Koronarografia sama w sobie nie była bolesna, ale potem w miejscu wprowadzenia cewnika zrobił mi się bolesny krwiak. Do tego czułam przez kilka godzin ból w piersi i strasznie się bałam, że coś poszło nie tak. Uspokajały mnie pacjentki z sali i pielęgniarki. Do końca dnia zerkałam co chwila na telefon, ale nie zadzwonił ani razu. No tak, przecież powiedziałam, że to ja zadzwonię… Byłam tak zła i rozżalona na syna, że ostatecznie tego nie zrobiłam.
Wychodząc ze szpitala, wezwałam taksówkę, dopłaciłam też kierowcy, żeby wniósł mi torbę po schodach. Położyłam się do łóżka, ciągle myśląc o tym, co poszło źle w moich relacjach z synem.
Ta kłótnia mogła nas poróżnić
Zadzwonił o dwudziestej trzeciej z pytaniem, kiedy ma po mnie przyjechać do szpitala, bo chyba już po zabiegu. Zdziwił się, że od dawna jestem w domu. Wtedy do mnie dotarło, jak niewiele uwagi poświęcił całej tej sprawie. Nie wiedział nawet, kiedy są wypisy ze szpitala! Następnego dnia przyjechał do mnie z Wojtkiem. Przywieźli mi kwiaty, starali się być mili. Wiedziałam, dlaczego. Witek potrzebował pieniędzy. Unikałam jego wzroku, skupiając się na rozmowie z wnukiem. On w niczym mi nie zawinił. Chociaż przecież też mógł zadzwonić do babci, prawda?
– Nie mogłem – odparł, kiedy go zapytałam, dlaczego nie zadzwonił. – Mam nowy telefon i nie skopiowały mi się kontakty. Chciałam powiedzieć, że przecież tata ma mój numer, kiedy nagle coś mnie olśniło.
– Jak to nowy telefon?!
– No, nowy. Tacie skończyła się poprzednia umowa, więc mu wymienili aparat. No i tata wziął ten nowy, a mnie oddał stary.
– Zaraz… – mruknęłam, bo nie spodobało mi się to. – A nie można było dalej używać starych aparatów, a tego nowego sprzedać i od ręki zarobić na nim kilkaset złotych?
– Babcia, to smartfon! – roześmiał się wnuk. – Jakbyśmy go sprzedali, to za jakieś tysiąc dwieście! Au! No co, tato? Co ja takiego powiedziałem…? Reszty rozmowy Wojtek już nie usłyszał, bo ojciec wysłał go do auta. Właściwie nie była to już rozmowa, tylko kłótnia.
Zaczęłam robić synowi wymówki, że traktuje mnie jak bankomat, nie potrafi kontrolować swoich finansów i żyje ponad stan. Witkowi puściły nerwy i krzyczał, że jestem egoistką i nie chcę się dzielić niczym z rodziną. Ja też podniosłam głos. Padło wiele mocnych słów. Kazałam synowi wziąć odpowiedzialność za swoje zobowiązania, a przede wszystkim porozmawiać poważnie z żoną o wydawaniu pieniędzy.
Nazwałam go małym chłopcem, który chce, żeby inni płacili za niego rachunki. Wyszedł wzburzony. Przez okno widziałam, jak trzaska drzwiami samochodu. Byłam pewna, że to koniec, że właśnie zerwała się moja więź z jedynym dzieckiem… Bardzo się zdziwiłam, kiedy następnego dnia Witold jednak do mnie zadzwonił.
Nadal mówił obrażonym głosem, ale pytał, czy czegoś nie potrzebuję. Chciał wysłać Wojtka, żeby mi zrobił zakupy. Poprosiłam o to. Przez jakiś czas odwiedzał mnie tylko Wojtek, czasem z siostrą. Witek tylko dzwonił i pytał, co u mnie. Ale chyba uniósł się honorem, bo już nigdy nie wspomniał o pożyczce ani o swoich kłopotach finansowych. Nasze kontakty są nieco chłodne, ale przecież zawsze tak było.
Ocieplały się tylko, kiedy wyjmowałam portfel. Nie wiem, jak on i Sławka dali sobie radę z tymi wszystkimi ratami i rachunkami. Może sprzedali coś z domu, może syn znalazł dodatkowe źródło zarobku. Co ciekawe, mam wrażenie, że od kiedy zapowiedziałam synowi, że nie pożyczę mu ani grosza więcej, naprawdę wziął się w garść z finansami. Może to właśnie był błąd, że spłacałam jego długi? Teraz już jestem pewna, że rodzice, owszem, powinni swoje dzieci bezwarunkowo kochać, ale nie bezwarunkowo finansować!