„Małomiasteczkowa żona narobiła mi wstydu przed kolegami. Zrobiła z mojego modnego m4, babciną norę”

„Nie wierzyłem własnym oczom i byłem wściekły. Gdy przyszli goście, w pierwszej chwili stanęli jak wryci, a następnie – co było do przewidzenia – wybuchnęli niepohamowanym śmiechem”.

Rozmawiałem przez telefon już dobre dwadzieścia minut, ale wciąż byłem markotny.

– Uwielbiam cię, Aneczko – rzuciłem do słuchawki, ale po drugiej stronie zaległa krępująca cisza.

– Skarbie? – zacząłem, zastanawiając się, czy przypadkiem znów nie wyczerpał mi się limit rozmów.

– No jasne, ja też cię kocham – dotarł w końcu do mnie nieco rozkojarzony głos mojej małżonki.

– Okropnie mi ciebie brakuje – sapnąłem ciężko. – Tkwię tutaj całkiem samotnie, zasuwam jak wół, a wieczorami mam ochotę skakać po ścianach z tęsknoty. Czasem nachodzi mnie, żeby to wszystko cisnąć w kąt i wracać do domu.

– Nie bądź jak małe dziecko – skarciła mnie – poradzisz sobie. Poza tym przecież wpadniesz do nas na weekend.

– Odliczam godziny… – westchnąłem.

Po zakończeniu rozmowy przez moment gapiłem się tępo w telefon.

Miałem nadzieję, że Ania powie mi coś bardziej podnoszącego na duchu, niż suche gadki w stylu: „Przestań się zachowywać jak dzieciak”! Fajnie by było usłyszeć od niej, że jest ze mnie zadowolona, że nie może się doczekać mojego powrotu… Bo serio, trudno mi było się odnaleźć w nowym miejscu. Zwłaszcza że początkowe tygodnie spędzone w Warszawie dały mi nieźle popalić.

„Ale kolos!” – pomyślałem. Zakorkowana, roztrzęsiona i pędząca w zawrotnym tempie stolica. Nasz Lublin też do małych miast nie należy, jednak Warszawa wprost mnie onieśmielała. Zabrakło tu przestrzeni na moment oddechu czy zwyczajne ludzkie słabostki.

Mogło być całkiem inaczej

Aż trudno uwierzyć, że cała ta zwariowana historia z mieszkaniem i pracą w stolicy swój początek wzięła od jednej nierozważnej konwersacji sprzed dwóch lat. Gdybym wtedy nie chlapnął głupoty, teraz bym tu nie siedział. Wszystko wydarzyło się tuż po tym, jak odebrałem papier inżynierski z lubelskiej polibudy.

– Co zamierzasz teraz robić? – Ania zapytała tym swoim tonem, który nie wróżył nic dobrego. Rany, pytanie o to, co dalej!

– Wiesz, planowałem z kumplami opić obronę… – wymamrotałem, spuszczając wzrok.

– Przestań zachowywać się jak smarkacz! Za trzy lata stuknie ci trzydziestka. Od pięciu tkwimy w jednym pokoju u moich starych. Utrzymujemy się jedynie z mojej marnej wypłaty i tego, co tobie uda się zarobić na klepaniu stron internetowych. Nie mamy samochodu, własnego lokum, nawet na dziecko nas nie stać. Więc daruj sobie gadki w stylu: „Planowałem to opić”.

Ania jak zwykle była w swoim stylu. Bezpośrednia i szczera aż do przesady. No cóż, to właśnie za to ją pokochałem te sześć lat temu. I pozwoliłem, żeby rządziła mną tak, jak chciała.

– A ty już się zastanawiałeś, gdzie znajdziesz robotę? – drążyła temat.

Eh… Nie ukrywam, że miałem tyle nauki przed obroną pracy dyplomowej, że nawet nie pomyślałem o tym, co będę robił w przyszłości. Ale wiedziałem, że muszę coś odpowiedzieć. Więc wydukałem pierwsze, co mi przyszło do głowy.

Mam taki plan – wybrać się do stolicy!

Moja ukochana spojrzała na mnie z niemałym uznaniem w oczach, więc kontynuowałem swoją opowieść.

– Ruszę tam sam, poszukam jakiejś roboty w dużej firmie. No wiesz, w końcu teraz jestem specem od komputerów, znam się na sieciach i takich tam. Ty jeszcze trochę popracujesz w urzędzie pocztowym, a ja postaram się o stałą posadę. Jak tylko ją zdobędę, wezmę pożyczkę z banku, kupię lokum, a wtedy ty dołączysz do mnie.

Moja żona ożywiła się. Jej oczy zalśniły, przysunęła się bliżej i cmoknęła mnie prosto w czoło.

Nie mam pojęcia, skąd nagle pojawiło się we mnie tyle kreatywności. W ogóle nie planowałem opuszczać Lublina! Ale tamtego wieczoru nie chciałem wdawać się w kłótnie z Anią.

Niestety, ona połknęła haczyk. I już nie dała sobie tego mojego pomysłu wybić z głowy. Tak więc dwa dni później, pod jej bacznym spojrzeniem, czy tego chciałem, czy nie, wysłałem swoje CV do dwudziestu firm w Warszawie. „Na pewno nikt mi nie odpowie, bo kto w czasie kryzysu zatrudniłby świeżo upieczonego inżyniera? ” – myślałem sobie. Niezłe było moje zdziwienie, gdy kilka dni później… jedna z nich zaprosiła mnie na rozmowę.

Wynająłem pokój z kuchnią w starej kamienicy na warszawskiej Pradze. Ale nora! Dwadzieścia metrów kwadratowych, tynk odpadający ze ścian, dziurawe i krzywe okna. W bramie zakapturzone typy popijające alpagi. Istny skansen!

Jedynym pocieszeniem było to, że całe dnie spędzałem w robocie. Nie miałem wyjścia. Pracowałem na umowie próbnej, więc w każdej chwili mogłem wylecieć…

Wyjazdy do Lublina dodawały mi otuchy

Czułem się tam jak prawdziwy facet. Nie byłem już studentem, którego utrzymywała żona. Teraz to ja zarabiałem na życie. W spojrzeniu Ani zauważyłem coś nowego – podziw.

Pewnego razu nie pojechałem… Kumple z pracy namawiali mnie na spotkanie integracyjne i nie chcieli słyszeć, że Ania na mnie czeka.

– Chyba czasami żona da ci trochę luzu? – dowcipkowali.

Nie było rady, zadzwoniłem do Ani i powiedziałem jej, jak jest. Nie chciałem jej okłamywać, więc wyjaśniłem szczerze całą sytuację. Wiem, że pewnie ją to rozczarowało, bo ja sam też bym wolał pojechać na weekend do domu. Ale musiałem jakoś się dogadać z tymi nowymi ludźmi, których tu poznałem.

Na początek wyskoczyliśmy do klubu. Kilka drinków i od razu atmosfera się rozluźniła. Kuba i Łukasz trochę się ze mnie nabijali, że jestem taki niemiastowy i nie ogarniam „warszawki”, ale widziałem, że nie robią tego złośliwie. Chyba mnie nawet polubili.

Zresztą jedna koleżanka, Gośka, w tajemnicy mi powiedziała, że Kuba dwa lata temu też przyjechał do Warszawy, ale z Olsztyna, a Łukasz do niedawna dojeżdżał pociągiem z Radomia. Czyli w sumie byli takimi samymi „prowincjuszami” jak ja!

Pod koniec imprezy trochę mi się poprzestawiało w głowie i zaprosiłem ich do siebie. Dopiero jak już jechaliśmy taksówką, to dotarło do mnie, że to nie był dobry pomysł. Bo jak oni zobaczą tę dziurę, w której mieszkam… Ale było już za późno, żeby się wycofać.

– Ale czad! – wykrzyknął Łukasz, spoglądając na odrapaną, zaniedbaną kamienicę.

– No proszę, proszę! Stara Praga! Widzę, że jednak masz gust, stary – rzucił Kuba.

– Ale super, że odsłoniłeś cegły na ścianie! – piała z zachwytu Gośka, gdy tylko weszli do środka. – Zupełnie jak na zdjęciach Saudka!

– A te okna! Drewniane, a nie jakieś plastikowe badziewie.

– Jakie meble planujesz tu wstawić? – dopytywał się Łukasz. – Może jakieś odrestaurowane starocie?

– Weź półki na książki z magazynu – zawołała Gośka. – Będzie mega! Połączenie art deco z socrealizmem!

Stałem tam jak rażony piorunem. Dla tych ludzi szczytem mody i dobrego gustu było mieszkanie w podejrzanej, zatęchłej okolicy, w pokoju z gołymi, pozbawionymi tynku ścianami…

Warszawa to doprawdy osobliwe miasto

W kolejnych tygodniach nabyłem trochę gratów. Ciężko powiedzieć, czy bardziej kierowałem się własnym wyborem, czy namowami Gosi, która towarzyszyła mi podczas zakupów. Tak czy inaczej, finalny rezultat – odmieniona aranżacja mojego lokum – naprawdę przypadła mi do gustu.

A jednak…

– Mój ty biedaku! W jakich warunkach ty egzystujesz? – niedługo potem załamywała ręce Ania, która w marcu po raz pierwszy odwiedziła mnie, odkąd osiedliłem się w stolicy. – Te odrapane ściany, wysłużone meble… – wyliczała wstrząśnięta. – Wysyłałeś mi całą forsę, a sam wegetowałeś w nędzy!

Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że chyba zaczęliśmy się od siebie oddalać.

Kolejnego wieczoru postanowiłem zaprosić do nas kilkoro znajomych z roboty. W planach byli Łukasz, Kuba, Gośka i parę innych osób. Zależało mi, aby poznali moją Anię. Dotarłem do domu nieco szybciej niż zwykle, przekręciłem klucz w zamku i…

– Tadaam! – Moja małżonka, cała upaćkana farbą, rzuciła mi się na szyję.

Nie wierzyłem oczom, co za koszmarek!

Na ścianach widniała świeżutka, czekoladowa farba olejna, w oknach wisiały koronkowe firaneczki, a w miejscu moich mozolnie skompletowanych magazynowych regałów stała jakaś sklejkowa szpetota… A do tego jeszcze jakieś wazoniki, amorki, aniołki i inne badziewia. O rany!

Z najwyższym trudem powstrzymałem się przed awanturą. Na moje szczęście niedługo później pojawili się goście. W pierwszej chwili stanęli jak wryci, a następnie – co było do przewidzenia – wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.

– Ale urocza półka! – zachwycała się meblem Małgosia. – To chyba z IKEI, prawda?

– A ten amorek? – dopowiadał Kuba – Cały pozłacany! Cudowny!

I w taki sposób minął cały wieczór. Najgorsze było to, że jedyną osobą, która nie załapała, co tu jest grane, była moja biedna małżonka. Moja mądra, zorganizowana i twardo stąpająca po ziemi Ania rumieniła się ze szczęścia i z zapałem wyjaśniała, gdzie można kupić sztuczne kwiaty.

Nie miałem pojęcia, czy powinienem być wkurzony na nią, czy raczej na tych dowcipnisiów, którzy sobie z niej kpili. No ale co mogłem zdziałać? Wykopać ich na zbity pysk, a potem próbować wytłumaczyć Ance, że zrobiła z mojej chaty totalny obciach? Nie było szans! Nie załapałaby… Jak miałem jej wytłumaczyć, że aż tak bardzo się zmieniłem?

Ania pojechała z powrotem do Lublina już następnego dnia.

Cholernie się przestraszyłem, że żegnając ją, poczułem… ulgę. Miałem poczucie winy, jakbym ją w jakiś sposób oszukał, wystawił do wiatru. Cholera, czy my w ogóle znajdziemy jeszcze jakiś wspólny język? Czy damy radę razem mieszkać pod jednym dachem? Ledwo się powstrzymałem, żeby nie chapnąć za komórkę i nie wybrać numeru do Gośki.

Ania przedzwoniła do mnie pod wieczór. Opowiadała, że stolica wcale nie jest taka okropna, a moi kumple bardzo jej się spodobali.

– Bardzo cię kocham… – powiedziała cicho.

Trudno to przyznać, ale miałem problem, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Zupełnie zaniemówiłem. Po dłuższej chwili w końcu z trudem wypaliłem:

– No jasne. Ja też cię kocham.

-->