Długo z mężem odkładaliśmy by kupić nowy samochód. Nasz stary to był kompletny złom, potrafiłam w ciągu miesiąca pięć razy dzwonić do męża, bo zepsuł się na środku drogi. Ale i tak nie mieliśmy zamiaru sprzedawać swojego starego auta: nowe miało być później traktowane jako luksusowy dodatek, a tamto chcieliśmy z czasem odrestaurować. Pojechaliśmy prawie 50 kilometrów i kupiliśmy co prawda już używane, ale bezwypadkowe i z niskim przebiegiem. Poprzedni właściciel auta wszystko załatwił, sam posprzątał i przygotował auto. Byliśmy bardzo zadowoleni – i tak zaczęło się.
Z teściową nie mieliśmy zbyt częstego kontaktu, chociaż mieszkała kilka kroków od nas. Nie przychodziła, nie dzwoniła, tylko czasem z mężem my ją odwiedzaliśmy. Ale i tak te spotkania były chłodne, zawsze tylko były tematy o polityce i kościele, nic co u nas słychać, jak zdrowie…
A po zakupie auta… Powiedziała coś w stylu:
– Dobrze, że kupiliście. Będę często korzystać. To siedzenie z przodu jest dla mnie. Nie zapraszajcie nikogo innego.
I tak co rusz:
– Chcę jechać na wycieczkę z wnukami! Ile osób mieści się w samochodzie?
– Mam nadzieję, że macie klimatyzację. Będziecie wozić mnie latem na targ.
– Macie tu radio? Jeśli nie, to koniecznie kupcie. Bez muzyki już się nie jeździ.
– Nareszcie jest miejsce, mogę wysunąć nogi. Zawieźlibyście mnie do dawnej znajomej, przeprowadziła się pod Warszawę.
Ostatnio z mężem zaplanowaliśmy wycieczkę. Kupiliśmy sobie na dwa dni nocleg w górach, a dzieci oddaliśmy mojej siostrze. Niepotrzebnie mąż o tym wygadał się swojej matce. Ta jak tylko to usłyszała, zaczęła zacierać ręce i mówić, że też jedzie z nami. Kiedyś jazda samochodem to była dla niej udręka, ale teraz – klimatyzacja, dużo miejsca, wszędzie czysto i bezpiecznie. Mam tego naprawdę dosyć. Nie liczyliśmy się dla niej, a teraz nawet do lekarza dwie ulice dalej nie pójdzie na piechotę, tylko wciska się nam do auta.