Od dawna wiedzieliśmy, co sąsiadka robi z dzieckiem na naszej działce, ale milczeliśmy. Dopiero po jednym incydencie moja cierpliwość się skończyła.

Nasz domek na działce jest od dawna. Gdy ja i mój mąż przeszliśmy na emeryturę, zaczęliśmy się nim aktywnie zajmować. Odnowiliśmy go, posadziliśmy drzewa, kwiaty. Mąż robi wino.

Zazwyczaj jesteśmy tu tylko we dwoje: od wiosny do jesieni. Z sąsiadami nigdy nie mieliśmy problemów. Jeśli były jakieś drobne konflikty, rozwiązywaliśmy je rozmową. Nie stawialiśmy też żadnych płotów, granice działek były umowne. Cieszyliśmy się, że działkę obok nas kupiła kobieta w średnim wieku, a nie jakaś młodzież, która by robiła imprezy.

Było cicho i spokojnie. Przez miesiąc nikogo nie było w tym domu. Potem w lipcu przyjechała kobieta z dzieckiem. Prawdopodobnie podwiózł ją mąż. On odjechał następnego dnia. Tydzień z nimi nie rozmawialiśmy, nie zapoznawaliśmy się. Potem jej mąż znów przyjechał i postanowił się z nami zapoznać.

Powiedział, że kupili działkę i jego żona z dzieckiem będą tu do końca lata. On będzie jeździł, bo ma pracę. Pożyczył od nas łopaty i inne narzędzia, żeby zająć się działką. Chętnie mu je pożyczyliśmy. Wieczorem je zwrócił i w niedzielę wyjechał.
Wtedy zaczęło się.

Kilka razy widzieliśmy ślady butów dziecka obok naszej grządki z truskawkami. Ale nic nie mówiliśmy, bo nie mieliśmy dowodów. Potem wszystkie moje kwiaty zostały zerwane. Nie było nas na działce przez trzy dni, truskawek też nie było. Znowu nic nie zrobiliśmy, było już późno i chcieliśmy spać.

Następnego dnia nasza sąsiadka nie wiedziała, że wróciliśmy i znów spacerowała po działce z dzieckiem. Wtedy wyszliśmy i zapytaliśmy, co tam robią. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale potem stwierdziła, że po prostu spacerują z dzieckiem. W rękach dziecka były wyrwane kwiaty z mojego ogrodu.

Gdy wyszliśmy, rzuciła je na ziemię. Powiedziałam, że nie można tak z roślinami i że trzeba je podnieść. Wtedy dziewczynka zaczęła płakać, ale ja nie krzyczałam, tylko spokojnie tłumaczyłam. Wtedy ta kobieta zaczęła podnosić na nas głos, mówiąc, że obrażamy jej dziecko. Mąż powiedział jej to, co trzeba.

Że to oni już kilka razy wtargnęli na naszą działkę i robią, co chcą. Wtedy kobieta wzięła dziecko za rękę i poszły do domu. Tydzień ich nie widzieliśmy. Nie wychodzili z domu. Dopiero kiedy przyjechał mąż tej kobiety, od razu przyszedł do nas, żeby nas zbesztać.

Okazało się, że to my napadliśmy na jego biedną żonę i nie daliśmy jeść truskawek córce. Nie dał nam dojść do głosu, więc nic nie mówiliśmy, nie tłumaczyliśmy. Szkoda było na to nerwów.

Po prostu zdecydowaliśmy postawić płot i nie rozmawiać z nimi. Chcemy spokojnego życia na działce, a nie problemów.

-->