Andrzej wreszcie wracał do domu szczęśliwy. Od dawna nie wiedział, co robić, a tu sytuacja rozwiązała się sama.
Wiedział, że ona na to czekała, ale nie był pewien, czy tego chce, więc jeszcze czekał na odpowiedni moment.
Przez cały ten czas żyli osobno, Marta w swoim mieszkaniu, a Andrzej w swoim. Ona nie raz proponowała mu, żeby do niej przeprowadził się, albo żeby zabrał ją do siebie, ale Andrzej mówił, że jeszcze nie czas.
Posiadanie własnego mieszkania było dla niego wygodne, bo mógł zapraszać tam inne kobiety, skoro nie był żonaty, to znaczy, że może robić, co chce.
A Marta czekała, gotowała smaczne potrawy i miała nadzieję, że ukochany mężczyzna w końcu jej się oświadczy. Tylko Bóg wie, jak bardzo chciała rodziny i dzieci, i jak z zazdrością patrzyła na swoje przyjaciółki, które mają rodzinę.
Wierzyła, że w końcu zostanie żoną Andrzeja i matką jego dzieci, ale wszystko zmieniło się, gdy obchodziła swoje 40. urodziny.
Od Andrzeja nie dostała ani prezentu, ani kwiatów, tylko skąpą wiadomość na messengerze. Wtedy wreszcie wszystko zrozumiała i sama zadzwoniła do ukochanego.
Gdy Marta poinformowała go, że chce zakończyć ten związek, w którym nie widzi przyszłości, Andrzej obwiniał ją o wszystko, ale nie próbował jej zatrzymać.
Odetchnął z ulgą, bo ona zrobiła za niego tę nieprzyjemną pracę, którą wcześniej czy później i tak by wykonał. Tak – to ona pierwsza zaproponowała rozstanie, więc to ona jest winna, a on pozostał czysty i niewinny.
Kilka miesięcy później Andrzej ożenił się. Poślubił 28-letnią piękność, Olgę. O takiej żonie – młodej, pięknej, perspektywicznej, zawsze marzył. I zasłużył na takie szczęście u Boga. Jak dobrze, że to Marta go zostawiła. Los Marty, która przez cały ten czas nie przestawała płakać, był mu obojętny.