Byłyśmy tak młode, że trudno było nazwać nas kobietami, ale mimo tego tak o nas mówiono, a przynajmniej w szpitalu, w którym leżałyśmy. Wszystkie czekałyśmy na narodziny dziecka w 12 – osobowej sali. Była tam też taka brzydka Milena z naprawdę z dużym brzuchem.
Wszystkie z nas miały oczywiście duże brzuchy i żadna nie wyglądała za pięknie, bo nie miałyśmy możliwości na to, aby zrobić sobie chociażby lekki makijaż, w sali nie było nawet lustra. Milena jednak była naprawdę brzydka i gruba, tyła w oczach.
Nasza sala znajdowała się na parterze. Mężowie przychodzili do żon i zwykle rozmawiali z nimi przez okno. Nie było telefonów, a kobiety zastanawiały się i martwiły: czy ich mąż przyjdzie dzisiaj do nich? Nie wszyscy przychodzili. To zrozumiałe – w końcu wszyscy pracowali, często w fabrykach znajdujących się na obrzeżach miasta…
Z tęsknoty niektóre kobiety płakały całą noc. W szpitalu było im bardzo smutno samym. Kiedy więc mężczyźni w końcu przychodzili, wyrażali miłość i troskę, kobiety miały od razu lepszy humor. Mężczyźni pytali: „zjadłaś coś? Masz czystą koszulę?”.
A do tej Mileny chodził taki rudy, mały dzieciak w czapce. Oczywiście był on już dawno mężczyzną, ale wciąż miał aparycję dzieciaka, a do tego lekko się garbił i nie był sam zbyt ładny. Przychodził do kobiety jednak każdego dnia i zawsze z małym rondelkiem owiniętym w koc.
W garnku były gotowane ziemniaki ze smalcem, jeszcze ciepłe, albo pomidorówka z makaronem. Przyjeżdżał zwykle po pracy w fabryce, już po godzinach przyjmowania gości, ale my i tak leżałyśmy na sali znajdującej się na parterze, więc nie był to wielki problem.
Po cichu podawał jej rondelek przez okno, a ona jadła, mnie też zresztą częstowała. Mój mąż był wtedy w wojsku i nie mógł mnie odwiedzać. Po wizycie ten cichy, rudowłosy facet jechał z garnkiem i kocem z powrotem do domu.
Dwie godziny miał w jedną stronę! Podczas tych wizyt prawie ze sobą nie rozmawiali. Potem mnie wypisali ze szpitala i nie widziałam już więcej ani Mileny, ani jej rudego mężczyzny.
Po piętnastu latach znów spotkałam Milenę na ulicy i to całkiem niespodziewanie. Znowu była w ciąży. Okazało się, że miała już trójkę dzieci. Wyglądała też zupełnie inaczej – teraz była naprawdę piękna!
Wciąż była przy kości, ale była naprawdę śliczna. Samochód także miała naprawdę niezły, tak samo jak i dzieci – nie mogła się ich nachwalić. Na życie też nie mogła narzekać – mówiła, że żyje się jej naprawdę świetnie.
A za kierownicą siedział ten sam rudy facet, jej mąż. Pozostał brzydki jak ten aluminiowy rondelek, z którym do niej jeździł, ale w człowieku najważniejsze nie jest piękno a to, co ma w środku – jak ziemniaki w garnku, które zawsze dowoził ciepłe. A to ciepło nie znika nawet po dwóch godzinach długiej drogi.