Mam na imię Marika. Mieszkamy z mężem w Przemyślu. Jesteśmy razem od 9 lat i mamy dwie córki – jedn ma 2 lata, a druga 7 lat. Przeprowadziliśmy się do Przemyśla z dwóch innych miast: mój mąż pochodzi z Brzegu, a ja z Białogardu. Poznaliśmy się na ostatnim roku studiów po tym, jak mąż wrócił z rocznego urlopu dziekańskiego i przydzielono go właśnie do naszej grupy.
Było ciężko, ale teraz też nie jest łatwo. Naprawdę ciężko w dzisiejszych czasach nie mieć problemów z pieniędzmi. Dobrze, że jesteśmy przyzwyczajeni do pracy i przed narodzinami naszej drugiej córki udało nam się spłacić kredyt, który zaciągnęliśmy na kupno mieszkania. Ja aktualnie jeszcze nie pracuję, dorabiam sobie tylko pracując z domu. Jeśli mam jakikolwiek wolny czas, to poświęcam go dzieciom tym bardziej, że najmłodsza córka nie chodzi jeszcze do przedszkola, a starsza z powodu pandemicznych obostrzeń jak do tej pory miała naukę zdalną.
Mamy dobre kontakty z naszymi rodzicami, ale ostatnio zdałam sobie sprawę, że to pewnie dlatego, iż żyjemy na odległość. Od czasu do czasu się widzimy, pomagamy sobie nawzajem, jeśli jest taka potrzeba, ale najlepiej jest, kiedy nie wtrącają się w nasze sprawy i nie mają możliwości, by nas kontrolować. Moi rodzice odwiedzają nas raczej rzadko, to my głównie do nich jeździmy, ponieważ mieszkają na wsi i przy okazji możemy spędzić tydzień lub dwa na łonie natury w trakcie naszego letniego urlopu.
Mój teść Remigiusz lubi jednak przyjeżdżać do nas sam i zawsze informuje nas o tym w ten sam sposób: dzwoni kilka dni przed przyjazdem z wiadomością, że kupił już bilety, więc mamy się go spodziewać, a najlepiej, to żeby po niego wyjechać.
Remigiusz jest dość krnąbrną osobą, poza tym ma dość autorytatywne cechy charakteru – najchętniej wszystko i wszystkich ciągle by kontrolował. Pierwsza narzeczona jego syna też była z Brzegu, ale potem postanowił wyjechać do Przemyśla i poznał mnie. Mnie nie mógł zaakceptować aż do narodzin naszej pierwszej córki. Teraz trochę lepiej mnie traktuje, ale do przyjacielskich relacji ciągle nam daleko.
Zwykle to mąż odbiera ojca z dworca autobusowego, ale tym razem ja to musiałam zrobić.
Zaczęło się od tego, że nie mógł znaleźć miejsca, w którym zaparkowałam, więc kilka razy krzyczał na mnie przez telefon. Potem okazało się, że wyszedł jakimiś innymi drzwiami a nie tymi, którymi mówił, że wyszedł. Nie przepraszając mnie za swoją pomyłkę wsiadł do samochodu i już wtedy nastrój mi się popsuł.
Podczas jazdy powtórzył mi sto razy, żebym jechała wolniej, bo nie lubi kobiet za kierownicą, a ja śmiem jeszcze jechać ponad 50 km/h! Milczałam cierpliwie.
Ponieważ droga do dworca autobusowego do naszego domu jest długa, to ten czas teść postanowił wykorzystać do moralizowania i zaczęły się pytania i rady:
– kiedy wrócę do pracy,
– dlaczego w naszym domu nas raz w tygodniu sprząta jakaś obca kobieta, a nie ja sama;
– dzieci muszą być wychowywane “silną ręką” i powinny chodzić do przedszkola.
W końcu już nie mogłam tego znieść. Po dojechaniu do naszego domu zawróciłam i zaczęłam jechać w kierunku dworca autobusowego. Potem założyłam słuchawki i pokazałam teściowi, żeby lepiej niczego więcej nie mówił. Odwiozłam go na dworzec autobusowy i powiedziałam, że może wracać do siebie, bo ja nie czekałam wcale na jego wizytę.
Na tym ta historia się skończyła, z teściem nie mamy kontaktu już od kilka miesięcy. Początkowo mąż był na mnie o całą tę sytuację zły, ale kiedy wyjaśniłam mu wszystko ze szczegółami, to mnie zrozumiał.