Co roku odwiedzałam groby, gdy tylko nadchodziło wszystkich świętych. Tak mnie wychowano. Zmarłym należała się pamięć i uczczenie jej w odpowiedniej formie.
Jak zawsze wybrałam się na poszukiwania odpowiednich zniczy. Starałam się zachować względną spójność w kolorach, jakie wybierałam, aby na płycie nagrobnej nie panował bałagan. Lubiłam estetykę i porządek. I tak mało kto pamiętał o moich nieżyjących już bliskich, więc szczególnie zależało mi na tym, by wszystko było dopięte na ostatni guzik.
Tyle było tych wszystkich zniczy i lampionów. Również tamtym razem nie mogłam się zdecydować. Musiałam też wybrać jakieś kwiaty, najlepiej chryzantemy. Tych w doniczkach zawsze było pełno, miały też wiele przeróżnych kolorów. W tym roku postawiłam na odcienie czerwieni. Uznałam, że nagrobek będzie się z daleka rzucał w oczy.
Tęskniłam szczególnie za moim mężem, Mateuszem, który odszedł trzy lata temu. Długo nie mogłam sobie poradzić z tym, że zwyczajnie nie ma go już obok mnie. Niejednokrotnie łapałam się na tym, że myślałam o nim tak, jakby wciąż żył. Jakbym mogła się go znów poradzić, o wszystko zapytać – jak wcześniej. Z czasem trochę przywykłam, choć zdecydowanie nie do końca. Trudno by było zresztą zupełnie odrzucić to, co towarzyszyło mi przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
Nie mogłam się dodzwonić do syna
1 listopada oczywiście zaraz po kościele udałam się na cmentarz. Wolałam iść tam w miarę rano, gdy ludzi było znacznie mniej, bo niektórzy woleli sobie jeszcze trochę pospać z okazji wolnego dnia. I tak niemal utonęłam wśród morza obcych sobie ludzi, którzy zmierzali w tym samym kierunku.
Za tym momentem akurat nigdy nie przepadałam, bo źle się czułam w ścisku – od razu robiło mi się duszno. Na szczęście umiałam wciskać się prędko w powstałe przypadkowo luki i prześlizgiwać się w stronę, która mnie interesowała. I tak właśnie dotarłam do miejsca, gdzie robiło się już luźniej i podążyłam na rodzinny grób.
Jak zawsze trudno mi było stanąć nad marmurową płytą i przyjąć do wiadomości, że gdzieś tam, pod spodem, spoczywa mój ukochany mąż. Mimo to lubiłam te chwile zadumy, rozmowy, jak ja to nazywałam, z najbliższą mi osobą. Wciąż miałam jeszcze Arka, ale syn cztery lata temu się usamodzielnił, a teraz mieszkał ze swoją żoną, Marleną. Mieliśmy ze sobą dosyć dobry kontakt, to prawda, a poza tym, żyliśmy na terenie tego samego miasta.
Mimo wszystko rzadko miałam okazję z nim pogadać – tak po prostu, od serca. Zdziwiłam się jednak gdy zadzwoniłam do niego jeszcze przed wejściem na cmentarz i nie odebrał. Pomyślałam, że pewnie zostawił komórkę w drugim pokoju i zaraz oddzwoni. Obeszłam jednak całą nekropolię, pomodliłam się na placu przy krzyżu, posiedziałam chwilę przy grobie, a kontaktu od Arka dalej nie było.
To mnie trochę zaniepokoiło, więc postanowiłam zajrzeć do domu syna i synowej. Miałam nadzieję, że może spotkamy się jeszcze przy grobie, no, ale uznałam, że oni pewnie inaczej poukładali sobie ten dzień i chcieli zajrzeć na cmentarz pod wieczór.
Odwiedziłam ich po powrocie z cmentarza
Do syna dotarłam koło pierwszej, bo po drodze spotkałam jeszcze koleżanki i przyznam, że trochę się zagadałyśmy. Jadzia nie miała nikogo – bo jej mąż umarł już jakiś czas temu, a nigdy nie urodziła dzieci, natomiast Irka pędziła na cmentarz, gdzie miała na nią czekać córka z rodziną.
Zapukałam do drzwi, a te otworzyła mi synowa. Nie wiem, która z nas była bardziej zdziwiona: ona, bo przyszłam do nich zupełnie bez zapowiedzi, ja, bo Marlena miała na sobie poszarpaną, czarną sukienkę z tiulowym dołem i dziwaczny makijaż. Cerę wyraźnie wybieliła, by wydawać się bardziej blada, powieki pomalowała na czarno, podobnie jak usta.
– Mama tutaj? – spytała niepewnie.
Pokiwałam głową i korzystając z okazji, wślizgnęłam się do środka.
– Arek jest w łazience – pośpieszyła z wyjaśnieniami. – Maluje się.
Wytrzeszczyłam oczy.
– Maluje? – nie dowierzałam.
Przyjrzała mi się.
– A to mama nie wie? – spytała powoli.
W tym momencie w przedpokoju pojawił się mój syn. Był w czarnym stroju, z czerwoną peleryną, powiewającą za nim. On co prawda nie miał rozjaśnionej cery, ale najwyraźniej pomalował oczy, także na czarno, a na jego policzku odcinała się pajęczyna z pająkiem.
– Co tu się dzieje? – wykrztusiłam wreszcie.
– A nic, mamo, nic – zapewnił szybko. – Po prostu wybieramy się na takie przyjęcie do znajomych.
– To… taka impreza z przebierankami – dodała Marlena.
Popatrzyłam najpierw na jedno, a potem na drugie, zastanawiając się, czy żartują. Imprezy przebierankowe, no coś takiego! Ile oni mieli lat? Takie rzeczy były raczej dobre dla małych dzieci!
– Arek, a święto? – spytałam, nadal zdezorientowana. – Kiedy wy pójdziecie na cmentarz?
Marlena zerknęła na niego niepewnie.
– No, dziś to już raczej nie – bąknęła.
– Jak to nie? – prawie krzyknęłam.
– Jak chcesz, mamuś, to zapal świeczkę za nas – rzucił ku mojemu oburzeniu Arek. Przejrzał się w lustrze, żeby popatrzeć na tę okropną pajęczynę, którą miał namalowaną na policzku. – My nie mamy czasu. Impreza zaczyna się o szesnastej, a naprawdę nie wiem, kiedy wrócimy do domu.
Nie mogłam uwierzyć w ich lekkomyślność
Nawet nie chcieli, żebym została – tak ich pochłonęły przygotowania do tej zabawy, na którą się wybierali. Zabawy w dniu wszystkich świętych! Co też oni mieli w tych głowach?
Do domu wróciłam bardzo wzburzona. Przez całą drogę zastanawiałam się, jak to tak można – zapomnieć o tradycji, właściwie ot tak ją sobie zdeptać! Przecież zawsze dbałam o to, żeby Arek chodził z nami na cmentarz w dzieciństwie. Sam chętnie zapalał znicze jako mały chłopiec, pomagał mi też wybierać kolor kwiatów na grób.
Uczyliśmy z mężem od najmłodszych lat, że te odwiedziny u zmarłych krewnych są bardzo, bardzo ważne! Inna sprawa, że takie święta należałoby w ogóle spędzać z rodziną. A jemu to nawet nie przyszło do głowy, żeby do mnie wpaść!
Byłam ciekawa, czy rzeczywiście w ogóle odwiedzą z Marleną cmentarz. Mogłam się założyć, że to ona tak na niego wpłynęła. Rodzina tej dziewczyny nigdy nie była przesadnie religijna i nie przywiązywała żadnej wagi do świąt. Mało tego, rodzice Marleny potrafili sobie wyjechać na Boże Narodzenie gdzieś za granicę, w ogóle nie jednocząc się z krewnymi, nawet tymi najbliższymi!
Uznałam, że biedny Mateusz przewraca się w grobie, jak słyszy, co robi w tak ważne święto jego rodzony syn. Gdyby był tu z nami, już on by go ustawił i wytłumaczył, gdzie powinien iść w pierwszej kolejności. No bo czy ja im broniłam rozrywki? Byleby pamiętali, co jest najważniejsze. Bo miałam wrażenie, że wyraźnie o tym zapomnieli.
Nie zamierzam się z tym godzić
Muszę przyznać, że od czasu dnia wszystkich świętych nie rozmawiamy z synem. On oczywiście przyszedł do mnie zaraz następnego wieczora – a jakże! Zadałam mu jednak wtedy krótkie, proste pytanie: czy odwiedził grób swojego ojca. Kiedy zaprzeczył, oświadczyłam, że nie mam mu nic do powiedzenia i nie będę mieć, dopóki nie przemyśli swojego postępowania i nie zacznie inaczej podchodzić do kluczowych kwestii.
Arek chyba najpierw myślał, że żartuję. Potem kiedy dotarło do niego, że naprawdę go wyrzucam, mocno się oburzył. Powiedział, że jestem śmieszna, a moje przekonania pozostają niemożliwie skostniałe. Że robię się taka, jak te wszystkie siedemdziesięcioletnie, stetryczałe dziadki. Zaczął coś nawet opowiadać o podążaniu z duchem czasu, stawaniu się nowoczesnym, odrywaniu od tego, co już dawno wszyscy uznali za niemodne.
No cóż, skoro on uważa, że odwiedzanie zmarłego ojca na grobie jest niemodne, to ja nie mam nic więcej do dodania. I naprawdę wstydzę się, że mam takiego syna. Dlatego też, mimo że trochę już minęło od naszej kłótni, wciąż nie chcę go widzieć w swoim domu. No, chyba że przypadkiem uda mu się zmądrzeć. Nie wiem jednak, czy do tego nie musiałby się rozwieść.