Patrzyłam na dwie starsze kobiety, które siedziały naprzeciwko mnie, i nie wiedziałam, jak mam zareagować na ich słowa. Czy faktycznie słyszałam to, co słyszałam, czy to była jakaś halucynacja, wymysł mojego umysłu, a może mało śmieszny żart?
Moja matka wysłała swoje koleżanki, by prosić… Nie, by zażądać pomocy finansowej w utrzymaniu swojego mieszkania, psa, dwóch kotów i kanarka oraz prywatnej opiekunki, która pomagała jej w codziennych sprawach.
– No, oczywiście… Zawsze ty to możesz robić, zamiast wypinać się na własną matkę – skomentowała jedna z pań, gdy spytałam, czy matka na serio nie może samodzielnie pójść po bułki do sklepu. Skończyła raptem sześćdziesiąt dwa lata, była zdrowa, sprawna, przynajmniej kiedy ostatnio ją widziałam. Jakieś siedem lat temu.
Byłam samodzielna, bo musiałam
Tak. Byłam niewdzięczna. Kiedy tylko zdałam maturę, poszłam do pracy. Podawałam kebaby i sprzątałam w podrzędnej tureckiej knajpie, ale nie wybrzydzałam, bo dzięki temu mogłam wynająć pokój i zapłacić za zaoczne studia.
Przez pięć lat na okrągło jadłam kebaby, bo nie było mnie stać na nic innego. Przeżyłam. Potem znalazłam lepszą pracę i kolejną, i następną, aż wreszcie dostałam awans.
Kiedy tylko stanęłam na nogi – pewnie i samodzielnie – całkowicie zerwałam kontakty z matką. Przestałam wpadać na święta i nie dzwoniłam na Dzień Matki. A teraz dwie zupełnie obce mi kobiety siedziały w moim mieszkaniu, piły moją herbatę i wpędzały mnie w poczucie winy, z którego cztery lata wyciągała mnie terapeutka.
– Czy to żądanie dwóch tysięcy miesięcznie jest ostateczne? – wydusiłam przez zaciśnięte gardło.
– No wiesz… Gdybyś wokół mamy trochę sama pochodziła, to nie musieliby jej pomagać obcy za pieniądze.
– Zatem jestem zmuszona odmówić. A jeśli ona nie zrezygnuje, zapraszam do sądu – powiedziałam twardo. – Panie wybaczą, za chwilę wychodzę do pracy.
Wyprosiłam je. Oburzone, stękające pod nosem o potworze, o żmii, którą na własnej piersi wyhodowała sobie moja biedna mama. Zamknęłam za nimi drzwi i dygocząc z nerwów, usiadłam tuż pod nimi, w przedpokoju, na zimnych kafelkach. Rozpłakałam się. Ja, żmija. Wredna córka, wyrodna, która zostawia matkę na pewną śmierć bez opieki i pomocy. Tylko kto tu był prawdziwym potworem?
Koszmar wspomnień
Wróciły obrazy z dzieciństwa. Z najwcześniejszych lat pamiętam niewiele. Zapach pieczonego ciasta i ból, który zadawała drewniana łyżka, uderzająca mnie po pośladkach i plecach, bo skubnęłam kawałek ciasta z samego rogu. Dźwięk drewna uderzającego o ciało będę mieć na zawsze gdzieś z tyłu głowy.
Pierwsze próby nauki czytania i liczenia, i pomyłki, które kosztowały mnie podarty podręcznik.
Nauczycielka dziwiła się, jak drobna dziewczynka może tak zniszczyć książkę. Wszystko dlatego, że źle przeczytałam jakieś trudne słowo, w związku z czym kara została wymierzona elementarzem, oczywiście po to, by szybciej wbić mi wiedzę do „tępej makówki”.
Pamiętam, że w wieku dziesięciu lat robiłam obiady, sprzątałam, prałam i prasowałam, bo „w tym domu nie ma służby”. To fakt, nie było, przynajmniej oficjalnie. Nie było też czasu na zajęcia dodatkowe, bo to fanaberie. I na zabawy z koleżankami na dworze, bo „dom sam się nie posprząta”.
Pamiętam, jak za karę siedziałam na małym stołku na balkonie, kuląc się z zimna. Padał śnieg, a ja miałam na sobie tylko lekki sweterek. Nie kojarzę już, za co dostałam tę karę. Pamiętam pobyt w szpitalu, gdzie trafiłam z powodu obustronnego zapalenia płuc.
Matka wyszła do koleżanki, zapominając o mnie, siedzącej na balkonie. Może zrobiła to celowo, by dać mi większą nauczkę. No to się trochę przeliczyła, a pobyt w szpitalu wspominam jako najmilszy czas dzieciństwa.
Pamiętam, jak pod koniec podstawówki zaczęła wydzielać mi jedzenie, bo „nikt cię nie zechce, zostaniesz starą panną i będziesz mi siedzieć na głowie do końca życia”.
Nie miałam problemów z tuszą, za to bywały dni, gdy nie dostawałam niczego do jedzenia i wtedy mogłabym zabić za kawałek chleba. Tak, kradłam koleżankom drugie śniadania. Pamiętam pytania nauczycieli o niedowagę i zainteresowanie wuefistki, bo w końcu przestałam zgłaszać „niedysponowanie”, gdy zatrzymała mi się miesiączka.
Pamiętam gaszenie światła w moim pokoju o dwudziestej, bo prąd jest drogi. Gdy kończyłam lekcje o szesnastej czy siedemnastej, nie mogłam się przygotowywać do klasówek i matury. A potem słyszałam, jakim jestem niewdzięcznym nieukiem, i jeszcze parę innych epitetów, które są zbyt paskudne, by je przytaczać.
Pamiętam strzelanie drzwiczkami szafek, rzucanie wszystkim, co wpadło jej w ręce, gdy przychodziły napady szału. Nie zdarzały się codziennie i były równie krótkie, co gwałtowne, ale przerażały mnie niesamowicie. Nigdy nie wiedziałam, co się zdarzy, czym tym razem oberwę, jakim słowem, jakim przedmiotem. Co zostanie rozbite, zniszczone, jaką karę za to dostanę i na jak długo. Czy schowa mi ulubionego pluszaka na miesiąc, czy będę klęczeć w kącie z rękami w górze, bo „ja tak robiłam i wyszłam na ludzi”. Dużo pamiętam…
Wolałam zrezygnować z macierzyństwa
Siedziałam pod drzwiami i płakałam, aż zrobiło się ciemno, a wspomnienia wciąż napływały do mnie wrogimi falami, choć starałam się je oswoić.
Dorosłam i wiedziałam, że nie zmienię przeszłości. Mogę natomiast na nowo budować swoją przyszłość.
A jednak teraz, po wizycie tych dwóch kobiet, znowu zmieniłam się w zaszczute dziecko. Bite, poniżane, głodzone. Nie mogłam przestać płakać nad tym dzieckiem.
Bałam się zostać matką, by nie powielać chorych wzorców. Zbyt wiele po niej odziedziczyłam – byłam choleryczką, miałam jej dłonie i oczy. Nie chciałam wpaść w schemat i traktować swojego dziecka choćby w minimalnej części tak, jak ona traktowała mnie, więc w ogóle wolałam zrezygnować z macierzyństwa.
Dzisiaj to ja zostałam nazwana żmiją. Znowu okazałam się niewdzięcznym bachorem, nieużytym głąbem, takim samym jak lata temu. Znowu nie można było na mnie liczyć, bo byłam beznadziejna i okropna.
Okrutna zołza, skazująca matkę na cierpienie w samotności i biedzie.
Mogłam dać jej te pieniądze dla świętego spokoju. To tylko pieniądze, myślałam. Jakoś przetrwasz. Wtedy ci się udało, teraz też sobie poradzisz.
Ale wszystko, co wypracowałam, co przerobiłam i co naprawiłam w sobie, krzyczało we mnie: „Nie!”. To nie pieniądze. To władza! To władza nad moimi finansami, nad moim poczuciem winy, nad kulącą się ze strachu duszą. Władza nade mną, zupełnie jak wtedy. Wciąż to potrafiła, nadal wiedziała, które guziki nacisnąć.
Dlatego nie przyszła sama, tylko przysłała te swoje cholerne koleżanki. Aby obcy ludzie mogli zaświadczyć, jaka jest biedna, odtrącona przez jedyne dziecko, dla którego tak wiele poświęciła. Woda na jej młyn już płynęła i przy okazji miała mnie utopić.
Płakałam całą noc nad sobą samą, nad tą dziewczynką, której dzieciństwo powinno wyglądać zupełnie inaczej…
Ona na mnie nie zasługuje
Rano wstał nowy dzień, a ja otarłam łzy. Postanowiłam ponownie pozamykać każde drzwi, z których wylewał się strumień poczucia winy, żalu i złości. Pozamykać w sobie ponownie to, co zamykałam przez kilka lat i czemu prawie uległam w jedno popołudnie.
Zdusiłam i pozwoliłam wyschnąć małym strumyczkom uczuć, obiecując sobie, że już nigdy więcej nie pozwolę im płynąć. Że wystarczy. Że mam dość.
Nie było we mnie miłości do osoby, która powinna się mną opiekować i dbać o mnie. Koniec z szukaniem tej miłości w sobie, bo przecież matkę trzeba kochać. Nie trzeba, a takiej jak ona wręcz nie wolno, bo nie zasługuje na uczucie dziecka, które dręczyła. Właśnie wyczerpało się we mnie źródło poczucia winy, właśnie zniknęły guziki, którymi je wyzwalała.
Widocznie potrzebowałam jeszcze jednej takiej sytuacji, jeszcze jednego lania po karku, po głowie, po sumieniu i godności. I musiałam po nim stanąć wyprostowana, stwierdzając, że więcej nie pozwolę się tak traktować.
Siedem lat przemykałam ze wstydem, udając, że wcale nie unikam mojej matki, że wszystko jest w porządku… Koniec z tym. Koniec. Mam być potworem? Będę.