„Mąż nie chciał dziecka, więc w tajemnicy odstawiłam tabletki. Gdy powiedziałam mu o ciąży, jego reakcja mnie zszokowała”

„Otworzył. W środku była para maleńkich bucików. Pamiętałam taką reklamę sprzed lat i wydawało mi się, że to świetny pomysł na obwieszczenie radosnej. nowiny. Tyle że na reklamie facet rzucił się kobiecie na szyję ze szczęścia, a nie zrzucił ze stolika filiżankę kawy. Nowina najwyraźniej nie była tak radosna, jak mi się zdawało”.

Poznałam go w parku cztery lata temu. Wiosna, ciepło, słonecznie. Szedł wpatrzony w telefon, gdy nagle wpadł na niego Szymek. Telefon poleciał na trawę, dzieciak schował się za mnie, a facet posłał mi mordercze spojrzenie.

– Co, do diabła?! – krzyknął. – Powinna pani lepiej pilnować dzieciaka!

– Przepraszam, spokojnie, zaraz wszystko naprawimy – spróbowałam być łagodna głównie ze względu na Szymka, ale trochę się wkurzyłam na ten wybuch złości. – Nie bój się, skarbie. Pan się przestraszył, ale nic się nie stało – uściskałam małego. – Pobiegniesz do piaskownicy? No to siup. Już, przepraszam pana jeszcze raz – odezwałam się do poszkodowanego. – Proszę, telefon. Nic mu się nie stało, bo wylądował na trawie.

– Ale i tak powinna pani… – zaczął znowu, tym razem już mniej wściekły.

– No, niestety. Tutaj, jak pan widzi, jest plac zabaw. A tylu maluchów naraz nie da się upilnować, proszę mi wierzyć – uśmiechnęłam się. – To my, dorośli, jesteśmy tu intruzami.

– No w sumie racja. Teraz ja przepraszam, przesadziłem – zobaczyłam w jego oczach cień rozbawienia. – A to pani synek?

– A skądże! Mojej siostry. Poszła po lody dla małego, a ja mam za zadanie nie spuszczać go z oka. Jak pan widzi, marnie mi to wychodzi.

– Marek – wyciągnął rękę.

– Marta – uścisnęłam jego dłoń.

Przyjrzałam mu się. Był o dobrych kilka lat starszy ode mnie. Garnitur, krawat. Nieźle się musiał gotować w taką pogodę. Ale widocznie był biznesmenem i inaczej się nie dało. Widziałam, że i on mi się przygląda.

– Wiesz co, Marto – odezwał się po chwili. – Może w ramach tego, że zachowałem się jak dupek, pójdziemy na lody? Zwłaszcza że ja za chwilę się z gorąca rozpuszczę…

– W sumie dlaczego nie, tylko muszę jeszcze pobyć chwilę z małym.

– Ach, dzieciak – westchnął.

– A co, nie lubisz?

– Szczerze mówiąc, nie cierpię. Samo przejście przez ten park to dla mnie droga przez mękę. A co dopiero mieć takiego w domu!

Czułam, że mój zegar biologiczny tyka

Trochę mnie to zdziwiło, nie powiem. Ja lubiłam dzieci. Wesołe, pocieszne. Jasne, czasem marudne i płaczące, ale w końcu każdy z nas był kiedyś takim szkrabem. Na szczęście nie miałam za dużo czasu na myślenie, bo na horyzoncie pojawiła się moja siostra z wielkim waflem wypełnionym kapiącą słodką masą.

– Leć, ja już ogarnę – powiedziała tylko i pobiegła do synka.

My zaś z Markiem poszliśmy do cukierni. W ramach rekompensaty z obu stron on kupił lody a ja kawę.

Gadało się nam naprawdę super. Faktycznie był biznesmenem, a konkretnie notariuszem. Miał biuro nieopodal parku i codziennie tamtędy przechodził, przeklinając piski maluchów. Ja nie przeklinałam. Bywałam tam albo z siostrą i jej trzylatkiem, albo zawodowo – byłam w końcu przedszkolanką. Trochę skrzywił na tę wiadomość, ale zawód jak zawód. Ja to uwielbiałam, a że on niekoniecznie – to trudno.

Spotkania w cukierni stały się naszym rytuałem. Do tego spacery w parku, wyjścia do kina, do restauracji. Co tu dużo mówić, zaczęliśmy regularne randki i zakochaliśmy się w sobie. Był dziesięć lat starszy, ale różnica wieku nie miała znaczenia. Po roku zamieszkaliśmy razem. Ja wynajęłam swoje mieszkanie, on swoje. Wprowadziliśmy się do większego. Trzy miesiące potem wyznaczyliśmy datę ślubu. Bajka.

No ale jak to w bajkach bywa, zawsze jest ten zły czarownik. Po dwóch latach szczęśliwego życia ja zaczęłam mówić o dziecku. Miałam ponad trzydzieści lat, czułam, że zegar tyka, a poza tym chciałam zajmować się nie tylko cudzymi dziećmi, ale i własnym szkrabem. Marek za każdym razem próbował odwracać kota ogonem. Że przecież dobrze jest nam we dwójkę, że po co nam kłopoty i nieprzespane noce, że to tylko problem, żadna tam radość.

Było mi przykro, a kiedy widziałam, jak bawią się moi podopieczni albo jak dokazuje synek mojej siostry, czułam wręcz fizyczną chęć zajścia w ciążę.

– Marta, dajże wreszcie spokój! – wykrzyknął któregoś wieczoru Marek, kiedy znowu o tym napomknęłam. – Nie lubię dzieci i już!

– Ale co innego cudze dzieci. Swoje się kocha, rozpieszcza i…

– Dosyć, Marta, nie ma opcji! – nie dał mi dokończyć. – Dobrze wiesz od dawna, jaki mam do tego stosunek i zdania nie zmienię.

Trzaśnięcie drzwiami i cisza. Fakt, niby wiedziałam, że Marek nie lubi dzieci. W zasadzie od pierwszego spotkania. Ale wydawało mi się, że to tylko chwilowe, że może jak znajdzie kobietę swojego życia, będzie chciał spróbować. Teraz usłyszałam wprost. Nie zmienię zdania. Co teraz?

Ze łzami w oczach zadzwoniłam do przyjaciółki. Umówiłyśmy się na kolejny dzień na kawę.

– Kryśka, serio, ja tak bardzo chcę zostać mamą… – jęknęłam.

– Rozumiem, ale… Jego zdania nie zmienisz, nic na siłę. Nie chce i już. Nie gadaliście o tym przed ślubem?

– I tak, i nie. Wiedziałam, że nie lubi dzieci, ale myślałam, że mu się zmieni, że dojrzeje…

– Kochana – przyjaciółka siorbnęła kawę. – Dojrzeć to żaden facet nigdy nie dojrzeje. Czy do dzieci, czy do czegokolwiek. Takie są odwieczne prawa natury. Amen.

A może odstawić pigułki? W tajemnicy oczywiście

Wiedziałam, jakie Kryśka ma poglądy. Od zawsze była zagorzałą feministką i uważała mężczyzn za zgoła szkodliwy podgatunek. No dobra, ale mojego Marka też?

– A jakbym ja… – zaczęłam.

– Nawet tak nie kombinuj – czytała w moich myślach. – To jest nic innego, jak doskonały sposób na zostanie samotną matką. On się wścieknie, a jak się bardzo wścieknie, to cię zostawi i będziesz sama z tym maleństwem. Tego chcesz?

Nie chciałam, ale mój macierzyński instynkt był tak silny, że nie dawał mi o sobie zapomnieć. Wzruszałam się, oglądając reklamy mleka dla niemowląt, patrzyłam z rozczuleniem na plakaty, na których maleńkie paluszki zaciskają się na dłoni mamy, ryczałam prawie, widząc w parku matki, które prowadzały ledwo co chodzące szkraby. Ja też tak chcę!

Stwierdziłam, że feministka może nie mieć racji. Zadzwoniłam więc do Łukasza. To mój przyjaciel sprzed lat, prawie jak brat. Znamy się od dziecka, gadamy raz częściej, raz rzadziej, ale mamy stały kontakt.

– Zgłupiałaś do reszty? – skomentował mój pomysł.

– Ty też, Brutusie? – próbowałam się śmiać, ale było mi przykro.

– Marta, serio, jak on nie chce, to nic z tego nie będzie. Co najwyżej kłopoty – tym razem był poważny. – Nie świruj. Pogadajcie jeszcze raz i może dojdziecie do jakiegoś porozumienia. A jak nie, to się rozwiedźcie i wtedy się zobaczy. Ja tam zawsze chciałem zostać ojcem – zaśmiał się i rozłączył.

Myślałam, myślałam i w końcu postanowiłam. Niech się dzieje, co chce. Bez wiedzy męża odstawiłam tabletki antykoncepcyjne. Jasne, wciąż łykałam pigułki, bo wiedział, że robię to zawsze wieczorem przed kolacją. Tym razem były to jednak witaminy plus kwas foliowy. Do puszki z lekami nie zaglądał, bo i po co, więc była szansa…

Dwa miesiące. Wtedy zaczęła spóźniać mi się miesiączka. Czy to możliwe? Gdy Marek był w pracy, pognałam do apteki po testy ciążowe. Ręce mi się trzęsły jak szalone. Minuta, dwie, pięć. I dwie kreski. Boże drogi! Na wszelki wypadek zrobiłam jeszcze jeden test. To samo. Poczułam, jakby urosły mi skrzydła. Ale na razie nie mogłam się zdradzić. Nie było jednak szans, żebym ukryła ten radosny nastrój przed mężem. Kiedy wrócił z pracy, zastał mnie w kuchni. Ulubiona muzyka grała na cały regulator, a ja pichciłam zapiekankę z makaronu.

– Coś się urodziło? – uśmiechnął się, wchodząc do środka.

– Kto wie, kto wie – wyśpiewałam razem z piosenkarzem.

Prawie się wygadałam, a było na to jeszcze stanowczo za wcześnie. Najpierw potwierdzenie u lekarza, a potem wieści.

– Nic takiego, po prostu miły dzień – ucałowałam go. – Chodź, jedzmy, pewnie jesteś zmęczony.

Na moich przyjaciół jak zwykle mogłam liczyć

Kolacja była przemiła, chociaż Marek trochę dziwnie na mnie spojrzał, kiedy powiedziałam, że tym razem zamiast wina wolę sok. Jakoś to wytłumaczyłam i dał spokój. W nocy kręciłam się z boku na bok, nie mogąc spać. Oczyma wyobraźni widziałam naszą rodzinę, jak szykujemy pokój dla maleństwa, kupujemy łóżeczko. Jak maluch będzie siadać, chodzić, przytulać się do nas. Ale cudowna perspektywa!

Na kolejny dzień miałam umówioną wizytę u ginekologa. Zbadał mnie i potwierdził. Piąty tydzień. Wielkość fasolki, ale badania w normie. Odżywiać się, brać witaminy i cieszyć na nadchodzącą przyszłość. Wyszłam z gabinetu jak na skrzydłach. Wysłałam Markowi esemesa: „Dziś niespodzianka. Tam, gdzie za pierwszym razem. Godzina 18”.

O osiemnastej zjawił się w cukierni, gdzie mieliśmy pierwszą randkę.

– Co tam, kochanie, co nowego? – sapnął, siadając.

– A to – wyciągnęłam w torby małe pudełeczko.

– Rany, mamy jakąś rocznicę, a ja zapomniałem? – zdziwił się.

– Nie. Otwórz po prostu.

I otworzył. W środku była para maleńkich bucików. Pamiętałam taką reklamę sprzed lat i wydawało mi się, że to świetny pomysł na obwieszczenie radosnej. nowiny. Tyle że na reklamie facet rzucił się kobiecie na szyję ze szczęścia, a nie zrzucił ze stolika filiżankę kawy. Nowina najwyraźniej nie była tak radosna, jak mi się zdawało.

– Co ty chcesz mi przez to powiedzieć? – wychrypiał.

– A na co to wygląda? Będziemy rodzicami – próbowałam jeszcze się uśmiechać, choć widziałam, że nie jest dobrze.

– Chyba ty! – wrzasnął, nie patrząc na zdziwione spojrzenia osób z personelu. – Mnie do tego nie mieszaj!

Marek wybiegł, a ja zostałam z pudełkiem, bucikami i potokiem łez, którego nie mogłam powstrzymać. Naprawdę sądziłam, że zmieni nagle zdanie? Cholera! I Kryśka, i Łukasz mieli rację. Na własne życzenie wkopałam się jak nigdy. Siedziałam tak jeszcze parę minut. W końcu wstałam, żeby uregulować rachunek. Starsza kelnerka, która była świadkiem całej sceny, tylko machnęła ręką.

– Nie dzisiaj, kochana, masz już wystarczająco dużo kłopotów – powiedziała. – A jak on jest taki głupi, to szkoda sobie nim zawracać głowę. O sobie teraz myśl i o dziecku – dodała, a potem uścisnęła mnie mocno.

Nie wiem właściwie, jak dotarłam do domu. Marka tam nie było. Snułam się do wieczora jak struta, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Cała radość uleciała jak poranna mgła. Wieczorem dostałam esemesa od męża: „Wyprowadzam się do swojego mieszkania. Masz miesiąc, żeby wynieść się z tego”. I tyle. Czytając te słowa, czułam, jak ból przeszywa mi serce. To naprawdę mój mąż? Człowiek, którego tak kochałam i z którym chciałam się zestarzeć? Tak zimny i okrutny?

Zasnęłam w końcu cała we łzach. Przez dwa kolejne dni próbowałam się do Marka dodzwonić. Nie odbierał. Wreszcie kolejny esemes: „Albo coś z tym zrobisz, albo z nami koniec. Wybieraj. Masz miesiąc”. Zadzwoniłam do Kryśki, potem do Łukasza. Przyjechali wieczorem. On przywiózł kwiaty, ona koszyk jakichś smakołyków. Z ponurymi minami zasiedliśmy w pokoju.

– No, dawajcie, nie oszczędzajcie mnie – powiedziałam słabo.

– Niunia, co mam ci powiedzieć. A nie mówiłam? – zaczęła Kryśka. – To było do przewidzenia, chociaż szczerze mówiąc, spodziewałam się, że będzie bardziej taktowny, a nie od razu wykreśli cię  z życia.

– Nie ma co teraz się załamywać, trzeba obmyślić plan – dodał Łukasz.

– Jaki niby? Mam zamieszkać pod mostem i tam urodzić? – znów zaczęłam ryczeć.

– Kobieto, weź, proszę cię. Już się napłakałaś – podał mi paczkę chusteczek. – Masz przecież swoje mieszkanie, możesz do niego wrócić.

– No, ale tam są lokatorzy…

– To im wypowiesz umowę. W ciągu miesiąca, dwóch się wyprowadzą, potem się zrobi remont. A przez ten czas będziesz mieszkać u mnie. Mam wolny pokój i chętnie cię przygarnę. Już? Lepiej? – zaśmiał się

– Już widzę, jak się zajmujesz ciężarną z humorami…

– W robocie mam wystarczająco dużo świrów, więc i z tobą sobie poradzę. Postanowione?

Byłam w szoku, gdy to usłyszałam…

Zrobiło mi się lepiej. Kryśka obiecała chodzić ze mną na wizyty lekarskie i robić zdrowe jedzenie. Dopóki jeszcze mogłam, chciałam pracować. Po paru dniach byłam spakowana i przetransportowana do Łukasza. Znów się prawie poryczałam, jak zobaczyłam mój pokój. Duże łóżko, zasłony w kwiaty – wiedział, że je lubię.

Do Marka napisałam tylko esemesa, nie było już sensu rozmawiać. „Już mnie tam nie ma. I nie ma mnie w twoim życiu zgodnie z życzeniem. Sprawą rozwodową zajmie się prawnik”. I tyle.

Nie odpisał, nie skomentował. A ja zaczęłam nowe życie jako przyszła samotna matka. Na początku było trudno. Mdłości, wahania nastroju, wątpliwości, refleksje, użalanie się nad sobą. Ale miałam dwójkę moich aniołów, którzy o mnie dbali i robili wszystko, żebym czuła się dobrze.

Aż wreszcie przyszedł ten dzień. Atrakcji pod tytułem skurcze wolę nie wspominać. Grunt, że po kilku godzinach w szpitalu usłyszałam ten dźwięk, a potem zobaczyłam maleńką pomarszczoną buzię i malusieńkie rączki. Chwyciła mnie za palec z taką siłą, że aż odebrało mi dech. Tak, kochanie, jestem – pomyślałam. Teraz tylko ty i ja. Moje szczęście.

Potem położna zapytała mnie o nazwisko ojca dziecka.

– Proszę nie wpisywać. To… Na razie to trudne, ja sama… – szepnęłam.

– Spokojnie – uśmiechnęła się.

– Najważniejsze że mała jest zdrowa. A teraz niech pani odpocznie.

Już nie płakałam za dawnym życiem, choć czasem przychodziły momenty zwątpienia. Bezsenne noce, kolki małej, ulewanie, moje permanentne zmęczenie, kłopoty z karmieniem. Nie mogę przyznać, że macierzyństwo to czysta poezja. Ale gdy patrzyłam na słodko śpiącą Basię, mogłam się tylko uśmiechać. To przecież był cud, jak można było go nie chcieć?

Rozwód z Markiem odbył się praktycznie bez żadnych komplikacji. Jakieś papiery, jedna rozprawa. Zapytałam go tylko, czy zamierza uznać dziecko za swoje. Stwierdził, że nie. Już nie walczyłam, bo i po co. Skoro okazał się takim draniem, najwyraźniej się nie zmieni i chyba lepiej, żeby Basia go nie poznała. Mogłam się domagać alimentów, pewnie, ale czułam takie rozczarowanie, że nie chciałam mieć z Markiem nic wspólnego. Poza tym miałam pracę, jakiś zasiłek, pomoc od rodziców.

Malutka miała już pół roku. Uśmiechała się, coś tam gadała, próbowała siadać. Kryśka i Łukasz odwiedzali mnie prawie codziennie. Wcześniej pomogli mi ogarnąć moje stare mieszkanie, potem też robili, co mogli. Kryśka przyjeżdżała z jedzeniem, nawet nosiła małą i – jak na feministkę i wroga macierzyństwa – miała przy tym jakąś dziwnie błogą minę. Łukasz zaś wynosił śmieci, mył za mnie okna, tańczył z Basią. Nie mogłam się na nich napatrzeć. A potem coś się wydarzyło…

Był sobotni wieczór, jakoś udało mi się ukołysać malutką do snu, miałam więc czas dla siebie. Czyli jak każda matka wie – po prostu opadłam na fotel. Łukasz zjawił się po dziewiętnastej, tym razem z różami i butelką wina. Nie karmiłam już Basi piersią, więc mogliśmy zaszaleć.

Jestem szczęśliwa jak nigdy dotąd

Łukasz był jakiś dziwnie poważny. Nalał wina, wskazał mi miejsce w kuchni. Usiedliśmy.

– Słuchaj, sprawa jest… – zaczął.

– Chyba nie zamierzasz mnie opuścić, co? – roześmiałam się.

– No, właśnie wręcz przeciwnie. Ale błagam, nie przerywaj, bo nie wykrztuszę tego z siebie.

– OK – powiedziałam tylko.

– Wiesz, że ja ją kocham, no nie? Od samego początku. I tak jak ci mówiłem, zawsze chciałem bym ojcem. Co więcej, wydaje mi się, że kocham nie tylko ją. Rozumiesz? – spojrzał na mnie przeciągle.

– Nie bardzo… – zaskoczona, ledwo wykrztusiłam.

– Marta, kurczę. Ja ciebie kocham, dziewczyno!

Odebrało mi mowę. Patrzyłam na niego i nie wierzyłam własnym uszom. Potem przyjrzałam się sobie. Rozwleczony dres, zero makijażu, włosy niemyte od dwóch dni. Sam seks po prostu.

– Ale… Łukasz, jakim cudem? – wykrztusiłam w końcu.

– Takim, że po pierwsze znamy się od lat i zawsze cię traktowałem jak więcej niż przyjaciółkę. Po drugie, zawsze się w tobie podkochiwałem, chociaż trochę nie zdawałem sobie z tego sprawy. Poza tym ty miałaś swoje związki, swoje życie, a na mnie patrzyłaś bardziej jak na brata. A teraz… Teraz czuję, jakbyś była moją rodziną. I ty, i Basia. Ja wręcz mam wrażenie, jakby ona była moją córką. I chciałbym być z wami jeszcze bliżej.

– Ja… – ot i cała moja elokwencja.

– Wiem. Pomyśl, zastanów się, a może po prostu coś poczuj. Ja nie nalegam. Tylko nawet jeśli uznasz, że to nie ma szans, to nie wykreślaj mnie z waszego życia. No, wpadnę pojutrze.

I tyle go widziałam. Myślałam o nim całą noc, zwłaszcza że tym razem nie dane mi było pospać, jako że córeczka budziła się niemal co godzinę. Rano stwierdziłam, że w tym wypadku nie ma co myśleć i podejmować decyzji. Trzeba dać czas czasowi, i tyle.

I tak zrobiłam. A co teraz? Teraz Basia ma cztery latka, chodzi do mojego przedszkola. Z biologicznym ojcem wciąż nie ma kontaktu. On nie dąży, ja tym bardziej. Mieszkamy jednak zupełnie gdzie indziej. Gdzie? U Łukasza. Bo i ja w pewnej chwili coś poczułam. Jesteśmy jak rodzina, a on jak ojciec dla Basi. Ba, mała mówi do niego „tato”. A ja jestem szczęśliwa, że lata temu zrobiłam tak, jak zrobiłam. Chciałam mieć dziecko za wszelką cenę i jakąś cenę zapłaciłam. Ale kiedy patrzę na słodką buzię Basi, nie żałuję niczego. Dobrze nam razem.

-->