Powoli wstałam z wersalki stojącej w dużym pokoju, która po rozłożeniu robiła za moje łóżko. A kiedyś, kiedy jeszcze żył Robert – także i za nasze. Przypomniałam sobie, jak kupowaliśmy ją dziesięć lat temu. Znaliśmy się wtedy krótko, ledwie kilka miesięcy. I rąk od siebie nie mogliśmy oderwać. Mimo prawie dwudziestoletniej różnicy wieku byliśmy w sobie zakochani jak nastolatki.
Zniszczyła nas choroba
Miałam niewiele ponad dwadzieścia lat i Robert był dla mnie autorytetem, wzorem, niemal bogiem. On wybrał wtedy model wersalki – jedną z najdroższych w ofercie – ja natomiast kolor obicia. Potrzebowaliśmy czegoś na szybko, żeby nie kochać się na jego skrzypiącym, pojedynczym łóżku. Kto by wtedy pomyślał, że mebel tak długo postoi? Zarumieniłam się na myśl, że zmajstrowaliśmy na tej wersalce dwoje dzieci, przeżywając po drodze wiele miłosnych uniesień. Że każdej nocy zasypialiśmy na niej przytuleni do siebie.
Także wtedy, kiedy Robert zachorował. Obturacyjna choroba płuc, ciężka sprawa. Od samego początku mówiłam mu, że za dużo pali, a poranne ataki kaszlu, jakie łapały go każdego dnia, to zapowiedź kłopotów. On jednak nie chciał słuchać „małolatki”, jak zwykł mnie nazywać. Wiedział lepiej. Także wtedy, gdy nagle nie mógł już wejść po schodach na drugie piętro bez ciężkiej zadyszki. I kiedy co jakiś czas, bez powodu, przez dłuższą chwilę nie był w stanie zaczerpnąć pełnego oddechu. Długo nie chciał się zbadać, pójść do lekarza. „Nic mi nie jest, to tylko PESEL” – powtarzał.
A przecież kiedy się to zaczęło, nie miał jeszcze nawet pięćdziesięciu lat. Mężczyźni w tym wieku nie purpurowieją na twarzy po podbiegnięciu kilku kroków! Później wszystko potoczyło się szybko. Od postawienia diagnozy do wymurowania nagrobka minął okrągły rok. Równe dwanaście miesięcy, w którym to czasie trwałam u jego boku. Opiekowałam się, wspierałam, byłam ostoją. Aż do ostatniego tchnienia.
Zostały mi dzieci
Słysząc skrzeczący głos Kaczora Donalda, minęłam zamknięte drzwi pokoju Stasia i skierowałam się do królestwa Zosi, mojej dziewięcioletniej córki. Zastałam ją jak zwykle ze słuchawkami w uszach i smartfonem w ręku. Pochłonięta rozmową z którąś z koleżanek z klasy nawet nie zauważyła mojego wejścia. Mocno drgnęła, gdy położyłam jej dłoń na ramieniu.
– Już późno – szepnęłam. – Może byś poszła spać?
Zosia podejrzliwie zmarszczyła nosek, wsłuchała się w dobiegające od Stasia odgłosy i oznajmiła:
– Chyba nie oczekujesz, że będę się kładła spać przed młodszym bratem? Co ty? Uważasz mnie za małe dziecko?
Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, żeby mnie wkurzyła jej nieco bezczelna odpowiedź. Wręcz przeciwnie, już po raz drugi w ciągu tego wieczora za gardło ścisnęło mnie wzruszenie. Moja cudowna, dojrzała jak na swój wiek, córeczka! A wydawało się, że to tak niedawno, kiedy zbolała i wyczerpana po kilkunastogodzinnym porodzie przytulałam ją maleńką, bezbronnie wtuloną w mój brzuch. Jaka ja wtedy byłam szczęśliwa! Jaka czułam się ważna wobec kraśniejącego z dumy i zadowolenia Roberta!
On miał już dwójkę dzieci ze związku z Małgorzatą, swoją poprzednią kobietą. Już prawie dorosłych, odchowanych. A dzięki mnie i Zosi znów poczuł się młody, pełen wigoru, potrzebny i otwierający zupełnie nowy etap swojego życia. A ja już nie byłam jedynie młodziutką gąską u jego boku. Dałam mu zdrową i śliczną córkę!
To on mnie poderwał
Roberta poznałam, gdy pracowałam jako hostessa na imprezach. Był trochę wypity, ale zachowywał się jak dżentelmen. Nie składał mi nieprzyzwoitych propozycji jak inni mężczyźni, tylko zwyczajnie zaczął rozmawiać. W ciągu pierwszych dwudziestu minut znajomości dowiedziałam się, że jest świeżo po rozstaniu z żoną, z którą w ciągu kilkunastoletniego małżeństwa stali się parą wrogów. Że tęskni za dzieciakami, do których żona (która nie zgadzała się na rozwód) nie chce go dopuszczać. Że z tego stresu ucieka w pracę. A na koniec, czerwieniąc się jak uczniak, zapytał, czy dałabym mu numer telefonu, żeby zadzwonił i zaprosił mnie na ciastka. Dałam bez wahania.
Już miesiąc później sprowadziliśmy się do jego mieszkania po matce. Żona i dzieci zostali w wybudowanym przez Roberta domu, który przez cały okres naszego związku systematycznie spłacał. Ja jednak wtedy nie zastanawiałam się nad jego sytuacją prawno-materialną. Robert był mój na wyłączność! Pierwszy mężczyzna, który mnie kochał, doceniał i szanował. A później kolejno na świat przyszły nasze dzieci. Cudowne, mądre i śliczne. I on, i ja oszaleliśmy na ich punkcie. Ja przestałam pracować i zajęłam się ich wychowaniem, on awansował i zarabiał tyle, że spokojnie starczyło i na alimenty, i na kredyt za dom Małgorzaty, i na nasze całkiem dostatnie życie.
Zabrała mi wszystko
Początkowo, nawet kiedy Robert zachorował, nic nie zwiastowało aż takiej katastrofy. Małgorzata trzymała się od nas z daleka, ani razu nie odwiedziła nawet swojego oficjalnego męża, kiedy raz i drugi trafił do szpitala. Kredyt został spłacony, jej dzieci wyrosły, myślałam, że po prostu dała nam spokój. Rany, jak bardzo się myliłam!
Kiedy tylko kilka miesięcy temu pochowałam Roberta, wpadła jak burza do tego mieszkania.
– Kiedy się wyprowadzasz? – spytała od progu.
Z wrażenia nie wiedziałam, co powiedzieć.
– I co się tak gapisz? Nie rozumiesz po polsku? – drwiła. – To ja byłam jego żoną! I ja oraz moje dzieci po nim dziedziczymy ten lokal. A także wszystkie oszczędności, samochód, nawet rzeczy osobiste. Ty jako kochanka możesz co najwyżej spakować swoje ubrania. I te bękarty, które z nim zrobiłaś.
Omal nie zemdlałam, słysząc te słowa. W pierwszej chwili pomyślałam, że to niemożliwe! Przecież żyliśmy z Robertem w tym mieszkaniu przez tyle lat jak mąż i żona! Przecież nasze dzieci uważały je za swój jedyny dom! Czy to możliwe, że istnieje prawo, które mnie stąd wygania?
Później jednak, kiedy zrozumiałam, że nie mam nic, zaczęłam ją prosić, błagać, żeby pozwoliła mi dalej tu mieszkać. Ona miała tak wiele! Cały mozolnie spłacony przez mojego Roberta dom! I duże dzieci, które już kończyły studia. Po co jej jeszcze ten kąt?
Odpowiedziała szyderczym śmiechem. A potem nazwała mnie sprytną wywłoką. I nakazała jak najszybciej opuścić to miejsce. Tylko gdzie miałabym się podziać? Do domu na wsi powrotu nie miałam. Razem z rodzicami mieszkał już jeden z braci z rodziną, w moim pokoju nocowała trójka jego dzieci. Wynająć coś? Za co? Nie pracowałam od blisko dziesięciu lat! Kto da robotę samotnej matce z dwójką małych dzieci, praktycznie bez wykształcenia i stażu zawodowego?
Zrozumiałam więc, że znalazłam się w pułapce i że nie mam kompletnie nic. Także Małgorzata to dobrze rozumiała. I wyglądało na to, że bardzo jej się to podoba. Tak jakby to na mnie zrzuciła wszystkie pretensje o nieudany związek z Robertem i swoją samotność. A przecież ja pojawiłam się w jego życiu, kiedy już nawet nie mieszkali razem! Nie obchodziłam jej ani ja, ani moje dzieci, którym właśnie zniszczyła dzieciństwo. Wyrzuciła nas na bruk bez mrugnięcia okiem. I kompletnie nie mam pojęcia, co teraz zrobić.