Całe życie mieszkałam na wsi Prowadziliśmy z mężem dobrze prosperujące gospodarstwo rolne. Wychowaliśmy czworo dzieci: trzy córki i syna. Gdy dorośli, zaczęliśmy się zastanawiać które z nich przejmie po nas schedę. Kupców na ziemię nie brakowało, ale szkoda nam było oddawać dorobek życia w obce ręce.
Szybko okazało się, że na dziewczyny nie mamy co liczyć. Dwie starsze córki pokończyły studia i ułożyły sobie życie w miastach. Jedna w Krakowie, druga we Wrocławiu. Trzecia wyjechała tuż po ślubie z mężem za granicę i tam już została. Został nasz najmłodszy rodzynek – syn Witek.
Martwiliśmy się, że i on wyfrunie gdzieś w świat, ale postanowił zostać. Wydawało się, że ukochał naszą ziemię tak jak my. Skończył szkołę rolniczą, ożenił się z dziewczyną z sąsiedniej wsi. Bożena była biedna, więc uradziliśmy, że młodzi zamieszkają razem z nami. Dom był duży, piętrowy, okazały. Cztery rodziny by się zmieściły, a nie tylko dwie…
Jestem pewna, że to wszystko zaplanował
Przez dziesięć lat żyliśmy w miarę zgodnie i spokojnie. Mąż ciągle był głową rodziny i do niego należało ostatnie słowo, ale wszystkie poważne decyzje uzgadniał z Witkiem. Razem więc pracowaliśmy, odpoczywaliśmy, chowaliśmy wnuki. Ale pięć lat temu mąż nagle zmarł. Rano, jak zwykle, wstał, usiadł do śniadania i nagle osunął się z krzesła na podłogę. Lekarz pogotowia mógł stwierdzić tylko zgon.
Po pogrzebie pojechałam załatwiać sprawy spadkowe. Wszyscy wiedzieliśmy, że mój Kazik zapisał swoją część gospodarstwa tylko mnie. Syn był niezadowolony, bo myślał, że to on będzie dziedziczył po ojcu, ale go uspokoiłam.
– Wituś, przecież nie zabiorę tego wszystkiego ze sobą do grobu. Przyjdzie mój czas i wtedy to wszystko będzie twoje – wytłumaczyłam mu.
Wyglądało na to, że pogodził się z tym, że otrzyma gospodarstwo dopiero po mojej śmierci.
Rok później spotkało mnie nieszczęście. Choroba! Miałam zawał, a niedługo potem drugi. Zupełnie straciłam siły. Bywały dni, że trudno mi było zwlec się z łóżka. Całe gospodarstwo było właściwie na głowie syna i synowej. Oczywiście starałam się pomagać jak mogłam, bo nie nawykłam do leżenia. Ugotowałam obiad, przypilnowałam wnuków przy lekcjach. Ale wszystkie ciężkie prace spadły na nich.
Choć nie było im łatwo, jakoś sobie radzili. Byłam z nich dumna. Cieszyłam się, że tak dobrze wychowałam syna, że mam taką robotną i porządną synową. I że spędzę przy nich resztę swoich dni.
Jakieś dwa lata temu syn zaczął przebąkiwać, żebym oddała mu gospodarstwo jeszcze za życia, w darowiźnie. Nie był jakiś specjalnie nachalny, nie naciskał. Po prostu przekonywał, że tak będzie dla mnie i dla niego lepiej. Mówił na przykład, że do gminy nie będę musiała jeździć, żeby wnioski i różne papiery na dopłaty z unii podpisywać, że o kredyt w banku na nowy ciągnik będzie łatwiej i przy sprzedaży mięsa i mleka… Wszystkie formalności spadną na niego. A ja będę sobie żyła spokojnie i dostatnio.
– Zasługujesz na to! Po tylu latach harówki należy ci się odpoczynek. Teraz nasza kolej! – uśmiechał się.
Byłam zachwycona! Wtedy brałam to za dobrą monetę, myślałam, że naprawdę chce mi ulżyć, ale dziś myślę, że to było wszystko starannie przemyślane. Chciał uśpić moją czujność, przekonać mnie, że ma uczciwe zamiary. Gdyby stawiał warunki, buntował się, żądał tego, co jego, pewnie bym się zorientowała, że coś jest nie tak. Ale on wydawał się taki szczery i zatroskany… Synowa zresztą też… Więc się głupia zgodziłam… Ufałam im bezgranicznie.
To mój syn. Przecież mnie nie oszuka…
Dokładnie pamiętam dzień, w którym pojechaliśmy do miasta do notariusza. Towarzyszyli mi syn i synowa. Gdy weszliśmy do kancelarii, wszystko było już przygotowane. Notariusz zaczął odczytywać ten cały akt darowizny. Niewiele z tego rozumiałam. Nie znam się na paragrafach. Gdy skończył, położył przede mną dokument do podpisania. Coś mnie wtedy nagle tknęło.
– A czy tu jest gdzieś napisane, że mogę zostać w swoim domu do końca życia? – zapytałam, biorąc długopis.
Notariusz spojrzał zdumiony.
– Zaszło chyba nieporozumienie. Syn zapewnił mnie, że chce pani przekazać mu gospodarstwo w darowiźnie. Nie wspomniał nic o umowie o dożywocie. To coś innego – odparł.
– A czym to się różni? – chciałam wiedzieć.
– Oj, mamo, prawie niczym! – wtrącił się Witek. – W tej drugiej masz na piśmie, że zapewnię ci utrzymanie, dach nad głową i takie tam różne rzeczy. Ale to przecież niepotrzebne! Nie podejrzewasz chyba, że chcemy cię z Bożenką oszukać!
– Ale może tamta umowa byłaby lepsza…? – zawahałam się.
– No wiesz, nie spodziewałem się tego po tobie! Przecież jestem twoim synem! Moje słowo powinno ci wystarczyć! – krzyknął oburzony.
Zrobiło mi się wstyd. Rzeczywiście, komu miałam wierzyć, jak nie własnemu dziecku? No i podpisałam ten dokument. Gdyby notariusz był uczciwy, wytłumaczył mi, co i jak, doradził co jest dla mnie lepsze, to bym tego nie zrobiła. Ale może się spieszył, a może syn coś mu ekstra zapłacił? Sama nie wiem… W każdym razie zapytał tylko, czy rozumiem, co jest w dokumencie i czy się z nim zgadzam. Skinęłam głową… Gdy wychodziliśmy z kancelarii, nawet nie podejrzewałam, że to początek końca moich marzeń o szczęśliwej starości w gronie rodziny.
Przez następnych kilka miesięcy nic się szczególnego nie działo. Syn, synowa, wnuki zachowywali się jak dotychczas. Tylko Witek przyjechał raz czy dwa z jakimiś ludźmi, pokazywał im gospodarstwo.
– Co to za jedni? – zapytałam.
– A to z banku. O kredyt się będę starał. No to muszą sprawdzić, co mam – odpowiedział.
To mi wystarczyło… Ciągle ufałam synowi.
Potem stało się najgorsze. Wyjechałam do sanatorium. Może gdybym była na miejscu, jakoś udałoby mi się zapobiec temu wszystkiemu. Ale wtedy tak się cieszyłam! Prawie już zapomniałam, że po tych zawałach lekarz wypisał mi skierowanie i złożyłam dokumenty. No i wreszcie się doczekałam! Witek odwiózł mnie na dworzec autobusowy do miasteczka.
– O nic się nie martw, o wszystko zadbam! – zapewniał mnie, gdy wsiadałam do autobusu.
Wtedy widziałam go po raz ostatni.
Jak mogłam być tak głupia?
Wróciłam po trzech tygodniach. Wypoczęta, z nowymi siłami. Zdziwiłam się, że nikt nie wyszedł po mnie na dworzec, ale był środek dnia, myślałam, że wszyscy pracują. Gdy dojechałam do domu, przeżyłam szok. W drzwiach były nowe zamki, wszystko było zamknięte na głucho. Nie rozumiałam, co się dzieje. Zdenerwowana pobiegłam do sąsiadki.
– Nie wiesz, gdzie są moi? Do domu nie mogę się dostać! Klucze nie pasują! – pytałam rozgorączkowana.
– Rany boskie, to ty nic nie wiesz? – spojrzała na mnie przerażona.
– O czym?
– Witek sprzedał gospodarstwo i wyjechał z całą rodziną. Wszystkim mówił, że to za twoją zgodą, że przenosicie się do miasta – zaczęła tłumaczyć. Poczułam, jak robi mi się słabo, świat zawirował…
Obudziłam się w szpitalu. Okazało się, że miałam trzeci zawał. Żałuję, że go przeżyłam, że mi serce nie pękło. Może gdybym umarła, to nie cierpiałabym tak bardzo? Bo choć od tamtego zdarzenia minął ponad rok nie mogę pogodzić się z tym, co zrobił mój syn. Oszukał mnie, pozbawił dachu nad głową i zniknął. A przecież nie chciałam wiele. Tylko dożyć swoich dni w gronie najbliższych…
Mieszkam kątem u sąsiadki, córki składają się na moje utrzymanie. Wynajęły nawet adwokata, chcą walczyć przed sądem o cofnięcie darowizny. Ale czy to coś da? Sąd nie zawsze sprawiedliwy… W moim domu jest już nowy gospodarz. Nikt też nie wie, gdzie jest Witek i jego rodzina. Pewnie siedzą za granicą i śmieją się, że matka była taka głupia…