„Sprzedaliśmy mieszkanie, żeby mieć na dom opieki. Dzieci zadzwoniły z pretensjami, że należą im się pieniądze”

„Kiedy nasze problemy zdrowotne zaczęły nas przerastać, zadzwoniliśmy do dzieci. Powiedzieli, że nie opłaca im się wracać, bo już ułożyli sobie życie za granicą. Syn nawet bezczelnie dodał, że… liczył, że to my mu się dołożymy do spłaty kredytu za luksusowy dom! Nie wiem, gdzie popełniliśmy błąd…”.

Mieszkanie, kolekcja broni czy porcelany… Po co to wszystko na starość, jeśli nie ma się nami kto zająć? Lepiej wszystko sprzedać i cieszyć się spokojnym życiem. Czasem ludzie pytają, czy nie mamy żalu do świata, do innych. Niektórzy chcą nam pomóc, ale przecież my niczego nie potrzebujemy. Jesteśmy szczęśliwi, choć mieszkamy w domu spokojnej starości…

Przeprowadzka to była nasza decyzja

Kto miał o tym decydować, skoro nasze dzieci od dawna żyją z dala od nas? Jakieś 20 lat temu nasza rodzina wyglądała jak wiele innych. Mieszkaliśmy w bloku, w dużym, wygodnie urządzonym mieszkaniu. Nasze dzieci – syn i córka – miały swoje pokoje, my sypialnię. W tygodniu pracowaliśmy, w weekendy jeździliśmy na działkę. Ani ja, ani mąż nie zarabialiśmy dużo, ale wystarczająco, żeby zapewnić dzieciakom to, czego chciały. Naprawdę nie miały prawa narzekać.

15 lat temu nastąpiły pierwsze zmiany. Akurat skończyliśmy spłacać kredyty, a dzieci, jedno po drugim, wyszły z domu. Najpierw ożenił się Piotrek, potem Milena pojechała na studia za granicę. Sprzedaliśmy działkę, żeby zapłacić za wesele i za studia. Działka i tak od kilku lat była bardziej utrapieniem niż miejscem relaksu. A potem nadeszły kolejne zmiany. Przeszliśmy na emeryturę, najpierw mąż, potem ja, a dzieci… Żadne nie mieszkało blisko i niespecjalnie się nami interesowały. Mieliśmy nadzieję, że nam pomogą, tym bardziej że mąż zaczął chorować, a ja, po latach pracy przy biurku, miałam zupełnie rozwalony kręgosłup. Niestety, miały swoje sprawy i swoje życie, przestaliśmy się liczyć. Tymczasem my, zamiast cieszyć się wolnym czasem, korzystać z życia i zwiedzać, biegaliśmy od lekarza do lekarza. Długo nikt nie mógł ustalić, co się dzieje, co nam dolega. Diagnoza może nie była tragiczna, ale też i nie najlepsza – ja miałam problemy z kręgosłupem, a mąż z układem krwionośnym.

Jednym słowem, czekała nas starość pod znakiem wizyt i lekarzy.

No co ty, przecież to są umieralnie!

Coraz gorzej radziliśmy sobie z codziennymi obowiązkami. Nie byliśmy przecież starzy, żadne z nas nie skończyło jeszcze 75 lat, a wszystko sprawiało nam problemy. Nie mogliśmy dźwigać, długo chodzić. Ja miałam kłopot nawet ze sprzątaniem. Zwłaszcza że mieszkanie przecież mieliśmy duże, czteropokojowe. Musieliśmy coś z tym zrobić i zadzwoniliśmy do dzieci. Mieliśmy nadzieję, że któreś zdecyduje się do nas wrócić, zamieszkać z nami, trochę pomóc. Rozczarowaliśmy się.

– Mamo, ja kończę doktorat w Niemczech, do kraju nie mam po co wracać – oponowała córka. – Tu już jestem ustawiona. A tam? Rozmawiałam z Agnieszką, pamiętasz ją? Skończyła studia i pracuje za ledwo dwa tysiące. Zrozum, mamo, nie chcę wracać.

– Właśnie wzięliśmy kredyt, kupiliśmy mieszkanie – wyznał z kolei syn, który po ślubie przeprowadził się do Szczecina. – Nie chcę zaczynać od nowa, tym bardziej że stracilibyśmy na tym finansowo. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że trochę mnie wesprzecie, bo kredyt nas zabija.

Wtedy, po tamtej rozmowie, popłakaliśmy się z mężem. Nie wiem, gdzie i kiedy popełniliśmy błąd. Może za dużo oboje pracowaliśmy, za mało rozmawialiśmy z dziećmi? Może nie nauczyliśmy ich, że najważniejsza jest rodzina? W każdym razie na starość mieliśmy zostać sami… To Jacek wpadł na pomysł tego domu spokojnej starości.

– Chyba żartujesz – byłam przerażona. – Przecież to umieralnia!

– Nie mówię o hospicjum, tylko o porządnym prywatnym domu – powiedział spokojnie, odpalając komputer. – Zobacz, przejrzałem kilka ofert, są naprawdę atrakcyjne.

Obejrzałam z nim ogłoszenia. Wszystko wyglądało wręcz zbyt pięknie. Ładne pokoje, jedzenie do wyboru, jeżeli ktoś był na diecie, miał układane specjalnie dla siebie menu. Całodobowa opieka pielęgniarek, codziennie dostępny lekarz, do tego mnóstwo ofert zajęć i rehabilitacja.

– Zobacz, już dwa miesiące czekasz na ćwiczenia na kręgosłup, a tam masz to w ofercie – powiedział Jacek, otwierając link do strony „Zabiegi”.

 Ale ile to kosztuje! – przeraziłam się. – Naszych emerytur nie starczy!

– Rzeczywiście, ale mamy mieszkanie, możemy je sprzedać albo wynająć – powiedział Jacek.

– Sprzedać?

Tak naprawdę nigdy nie zastanawiałam się, co zrobimy z mieszkaniem. Wiadomo, kiedyś wszystko odziedziczą po nas dzieci…

– Poradzą sobie sami – mój mąż nie miał wyrzutów sumienia. – Nie chcą nam pomóc, musimy myśleć o sobie.

– Po prostu są daleko… – broniłam dzieci, a może raczej samą siebie przed rozczarowaniem.

– Nie chcieli – Jacek był stanowczy. – A my wystarczająco długo wszystko podporządkowywaliśmy im, poświęcaliśmy się dla nich. Teraz jest nasz czas. I zastanawiam się nad sprzedażą swojej kolekcji… Miała być dla Piotrka, ale teraz są nam potrzebne pieniądze.

Jacek, miłośnik militariów, miał ładny zbiór bagnetów, wart naprawdę duże pieniądze. Ja znów uwielbiam porcelanę. I mam kilka egzemplarzy, które na aukcji są warte małą fortunkę.

– Chcesz to sprzedać? – wahałam się.

– A co, do grobu zabierzesz? – Jacek pokręcił głową. – Wanda, ja wiem, miało być inaczej. Ale jest, jak jest. Za te nasze kolekcje, za mieszkanie, do końca życia będziemy żyć w luksusach. Nie będziesz odkurzać podłóg, ja nie będę nosić zakupów. Pomyśl.

Decyzja wcale nie była łatwa

Zostawić całe nasze dotychczasowe życie, pozbyć się wszystkiego, czego się dorobiliśmy i zamieszkać w nowym miejscu, obcym? Bardzo długo się wahałam. Mimo wszystko mieszkanie to mieszkanie, jakaś pewność, zabezpieczenie, poczucie bezpieczeństwa. Tam nie byłabym przecież na swoim! No i obce miejsce, obcy ludzie, tu znam każdy kąt, każdą ławkę na osiedlu, sklepy, sąsiadki. A znajomi?

– Wandziu, to nie więzienie, tylko dom spokojnej starości – Jacek mnie przekonywał. – Można nas tam odwiedzać, zresztą my też możemy wyjść czy nawet pojechać na wczasy. Chodzi tylko o codzienny komfort życia i o opiekę. O to, żeby się o nic nie martwić. Tam wszystko masz na miejscu, lekarza i rehabilitanta.

– Tu za pieniądze też – mruknęłam. – Ale o wszystko sama się musisz martwić. A jak poczujemy się gorzej, to co? Zamieszka z nami opiekunka?

Jacek zrobił pierwszy krok – zaniósł swoją kolekcję do antykwariatu. Okazała się dość cenna, antykwariusz wystawił ją na aukcję. Dostaliśmy kilka tysięcy. Jednym z licytujących był nasz znajomy. Zadzwonił do nas zaraz potem, zdziwiony, że Jacek pozbył się swoich ukochanych militariów. Powiedzieliśmy mu o naszych planach, zaniepokoił się.

– Jeżeli potrzebujecie pomocy, może pożyczki, to wystarczyło tylko powiedzieć – zaproponował. – Nie musicie podejmować takich desperackich kroków.

– Ale to nasz wybór, tak właśnie chcemy – tłumaczył Jacek.

Kręcił głową ze zdumieniem, nie wierzył nam. Zresztą nie tylko on. Kiedy wystawiliśmy mieszkanie na sprzedaż, wieści się rozniosły i rozdzwonił się nasz telefon. Wszyscy się dziwili, oferowali pomoc, współczuli nam. Wszyscy, oprócz dzieci. Syn i córka oczywiście też się dowiedzieli o tym, co zamierzamy. Owszem, zadzwonili, ale bynajmniej nie po to, żeby nam pomóc.

– Mamo, liczyłam na to, że mieszkanie będzie dla mnie – zaprotestowała Milena. – Co wy wyrabiacie?

– Dbamy o siebie – powiedziałam twardo, chociaż w środku coś się we mnie przewracało.

Piotrek nie był lepszy.

– Wszystko naraz nie będzie wam teraz potrzebne, może pożyczycie mi trochę, spłacę chociaż część kredytu?

Nie chcę nawet wspominać, co wygadywali, gdy upieraliśmy się przy swoim. Odchorowaliśmy to. Jackowi tak skoczyło ciśnienie, że musieliśmy wezwać pogotowie. Ja część swojej kolekcji zostawiłam, zabrałam do domu opieki. Codziennie w eleganckich filiżankach pijemy rano kawę. Mamy swój pokój z łazienką, telewizor i bezpośrednie wyjście do ogródka. Znajomi jeszcze się nie oswoili z myślą, że tu mieszkamy, chociaż przyjeżdżają w odwiedziny.

Dzieci nie pojawiły się ani razu

Ostatnio moja przyjaciółka wpadła do nas na podwieczorek. Poszłyśmy na spacer. Podobał jej się park, nasz pokój, stołówka, świetlica. Opowiedziałam o zabiegach, jakie mam codziennie.

– No fakt, spokojnie tu, cicho – powiedziała. – Ale nie żal wam tego, co było? Wszystko zostawiliście… Nawet wasze kolekcje, to, co całe życie zbieraliście.

– Teraz nam niepotrzebne – pokręciłam głową. – Wiesz, my dopiero uczymy się tego nowego życia, bez stresów i bez obciążeń przeszłością i zbędnymi rzeczami. Tak naprawdę to teraz kolekcjonujemy nasze wspomnienia. Te najpiękniejsze, którymi się wymieniamy wieczorem, przy ziołowej herbacie. Chwytamy każdy dzień, bo oboje jesteśmy chorzy, nie wiadomo, jak to będzie

Koleżanka pokiwała głową. Podobało się jej tu, widziałam to. Ale mimo wszystko mnie nie rozumiała. Ona nie chce pozbyć się tego, co ma – zbieranych przez całe życie bibelotów, mebli, mieszkania. Ona nadal kolekcjonuje przedmioty. I chyba nie wierzy, że jesteśmy tu szczęśliwi… No cóż, na swój sposób jesteśmy. Bo pewnych rzeczy nie zmienimy, a już jesteśmy w takim wieku, że umiemy cieszyć się tym, co nam zostało.

-->