„Rodzina przypomniała sobie o nas, gdy kupiliśmy dom. Moja oaza spokoju zamieniła się w pensjonat dla darmozjadów”

„Nasz dom po prostu pękał w szwach, a nasza lodówka ciągle świeciła pustkami. O praniu i prasowaniu pościeli nawet nie wspomnę. Już ledwo żyłam. Sielska starość na łonie natury zamieniła się w katorgę, a zamiast ptaków nasłuchiwałam krzyków rozwrzeszczanych dzieci”.

To miał być nasz azyl, chcieliśmy uciec od zgiełku miasta i cieszyć się przestrzenią. Dlatego wybudowaliśmy dom na odludziu. Ale nie dane nam było nacieszyć się ciszą.

Nigdy nie urządzaliśmy z Marianem, moim mężem, przyjęć dla rodziny. Nawet życzenia imieninowe czy urodzinowe przyjmowaliśmy telefonicznie. Nie dlatego, że się izolowaliśmy, czy nasze relacje z bliskimi były złe.

My też zresztą byliśmy nieczęsto zapraszani, bo przecież nie mogliśmy się zrewanżować. Brak nam było powierzchni, co boleśnie odczuwaliśmy na każdym kroku. W przenośni i dosłownie. Ciągle przeciskaliśmy się między sobą, niejednokrotnie obijając się o siebie.

Byliśmy stłoczeni jak śledzie na 29 metrach kwadratowych. My – czyli ja, Marian i nasze dwie córki.

Pokój, kuchnia i łazienka, to było całe królestwo

Córki też nie zapraszały nigdy swoich koleżanek, bo niby gdzie miałyby usiąść. Na dzień składaliśmy leżanki na ścianę, żeby dziewczynki mogły przy stole odrabiać lekcje. Z tymi lekcjami też zresztą zawsze były problemy.

Ola i Hania były pilnymi uczennicami i nawet telewizora nie pozwalały włączyć, bo nie miały podzielnej uwagi i nie mogły się skupić. Każde popołudnie w tygodniu spędzaliśmy więc z mężem w kuchni, mówiąc do siebie szeptem, żeby nie przeszkadzać córkom w nauce.

Męczyliśmy się bardzo, ale na zakup większego mieszkania nie było nas stać. Po wypadku samochodowym byliśmy z mężem rencistami z poważnymi uszkodzeniami kręgosłupa. Na szczęście poruszaliśmy się o własnych siłach i jakoś dawaliśmy sobie radę. O odłożeniu paru groszy nie było jednak mowy.

A my z Marianem mieliśmy zawsze marzenie, że kiedy dzieci się usamodzielnią, wybudujemy sobie domek gdzieś pod lasem, albo jeszcze lepiej nad jeziorem. Było to oczywiście marzenie ściętej głowy, ale fajnie było sobie pofantazjować.

Jak się okazało, czasem fantazje przybierają jednak realne kształty, ba, nawet cuda się zdarzają. Gdy w Kanadzie zmarła ciotka Mariana, on i jego brat odziedziczyli w spadku niezłe sumki. Nasze wielkie marzenie mogło się wreszcie spełnić.

Niespodziewany przypływ gotówki szczęśliwie zbiegł się w czasie z zamążpójściem naszych pociech. Urządziliśmy więc córkom huczne wesela, a potem zaczęliśmy budować śliczny domek w przepięknej okolicy, wśród lasów i jezior. Prawie na odludziu, bo do najbliższego miasteczka było 19 kilometrów.

Gdy wynajęliśmy ekipę budowlaną, rodzina pukała się w czoło, uznając nas za wariatów. Nikt nie rozumiał, co nas ciągnie na takie odludzie. Nawet niektórzy twierdzili, że gorzko będziemy żałować tej decyzji.

Gdybyśmy wiedzieli, że to proroctwo się spełni…

Ale na razie my wiedzieliśmy swoje. O pomoc nie prosiliśmy nikogo, zresztą nikt z rodziny jej nam nie oferował. Urządziliśmy to nasze wymarzone gniazdko po swojemu i byliśmy naprawdę szczęśliwi. Tyle miejsca tylko dla nas, cieszyliśmy się jak dzieci.

Wkrótce jednak nasza początkowa euforia nieco ostygła. Przypomniała sobie bowiem o nas nasza liczna rodzina, która jeszcze nie tak dawno temu kpiła sobie z naszego pomysłu budowy domu gdzieś na końcu świata.

Zaczęli się zjawiać niespodziewanie. A to siostra z rodziną wpadła do nas na cały miesiąc, a to kuzynki ze swoimi znajomymi na kilka dni, wreszcie i nasi znajomi przypomnieli sobie o nas, bo wieści rozchodziły się szybko.

Natomiast jesienią, gdy pokazały się grzyby, nasz dom po prostu pękał w szwach, a nasza lodówka, choć regularnie napełniana, ciągle świeciła pustkami. O praniu i prasowaniu pościeli nawet nie wspomnę. Już ledwo żyłam.

Na ferie zimowe zapowiedziały swój przyjazd moje dwie siostry z pięciorgiem dzieciaków. Prawie się rozpłakałam, ale odmówić jakoś mi nie wypadało. Miałam już dość. Nie, żebyśmy nie byli gościnni lub nie lubili rodziny, wcale nie. Ale nasze portfele zostały strasznie odchudzone i prawie świeciły już pustkami, rodzina bowiem przejadła lwią część naszych pieniędzy.

Po roku nieustających odwiedzin, mój chory kręgosłup bardzo dawał mi się we znaki. Nasz dom traktowany był jak bezpłatny pensjonat, a rozbrykane dzieciaki prawie go zdemolowały. Wiele rzeczy nadawało się do remontu albo co najmniej do odświeżenia.

Nie o tym marzyliśmy z mężem na stare lata

Sprawdziło się proroctwo tych, którzy twierdzili, że pożałujemy tej decyzji. Dlatego w tym roku, gdy zbliżał się sezon urlopowy, my też zrobiliśmy sobie wczasy wyjeżdżając do sanatorium. Ku niezadowoleniu oczywiście kilku osób.

– Cały rok odpoczywacie w tej głuszy, oddychacie świeżym powietrzem, po co wam wczasy? – dopytywali niektórzy.

Jakoś nie wypadało nam tłumaczyć, że chcemy odpocząć od natrętnych gości, którym nawet ciężko umyć po sobie talerz czy szklankę. Kilka osób przypięło nam łatkę niegościnnych. Trochę nam przykro, bo za takich wcale się nie uważamy. No i co tu zrobić, żeby wilk był syty i owca cała?
w dom…

-->