Na samą myśl o weekendzie miałam mdłości. Moja teściowa stawała na rzęsach, żeby przygotować najpyszniejsze dania. Dzieci aż piszczały z radości. Potem w tygodniu kręciły nosem na szybki makaron bolognese czy odmrażaną lasagne. Kiedy teściowa dowiedziała się, że kupuję gotowe pierogi, zafundowała mi niezły wykład…
Wszyscy uwielbiają piątki, za to nienawidzą poniedziałków. Ja miałam odwrotnie. Zbliżający się piątek przyprawiał mnie o paskudne samopoczucie, a na poniedziałek czekałam z tęsknotą. Dlaczego? Otóż dlatego, że w każdy weekend musiałam albo jechać z mężem i dziećmi do teściów, albo gościć ich u siebie.
Nie pamiętałam już, skąd wzięła się ta tradycja w naszej rodzinie; może z czasów, kiedy podczas moich studiów jeszcze wszyscy mieszkaliśmy razem, w domu rodzinnym Jacka i sobotnio-niedzielne obiady były oczywistością. I tak od pięciu lat, czyli od kiedy mąż i ja zamieszkaliśmy we własnym domu, na palcach jednej ręki można policzyć weekendy, których nie spędziliśmy z teściami.
– Ale na co ty tak naprawdę narzekasz? – pytały moje koleżanki. – Mówiłaś, zdaje się, że twoja teściowa zawsze czeka na was z obiadem i deserem, a jak przyjeżdża do ciebie, to przywozi pełno jedzenia. Ja to bym chciała, żeby mi ktoś gotował…
– Właśnie! Ja bym była wdzięczna mojej teściówce, jakby chociaż herbatę mi zrobiła, jak do niej przyprowadzam dzieci – dodawała kolejna. – A jakby mi dała rosołu albo kawałek szarlotki, to chyba bym ją nawet polubiła!
– Ech, po prostu masz za dobrze! – śmiały się, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego narzekam.
A ja po prostu nie mogłam już znieść tego, że dla moich dzieci babcia była najlepszą kucharką na świecie.
Babcia robiła najlepszą zupę pomidorową, ogórkową i w ogóle każdą
Rosołek babci – niebo w gębie! Kotlety mielone? Och, mamie nigdy nie wychodziły takie pyszne… Prób upieczenia szarlotki czy karpatki nawet już nie podejmowałam, bo z góry było wiadomo, że smak nie będzie „taki jak u babci” i moja rodzina dosłownie zrobi mi łaskę, że zje te wypieki. Cóż, może częścią problemu było to, że ja po prostu nie przepadam za gotowaniem i pieczeniem.
W tygodniu robiłam mężowi i trójce naszych dzieciaków zawsze coś na szybko. Makaron, sos z torebki, mięso mielone i proszę – mamy spaghetti bolognese! Pierś z kurczaka w gotowej panierce z przyprawami, mrożone frytki i mizeria – oto danie w dwadzieścia minut!
Powtarzałam, że po ośmiu godzinach w laboratorium po prostu wolę więcej czasu spędzać z mężem i dziećmi niż w kuchni, ale teściowa i tak wiedziała swoje. Krytykowała otwarcie to, że używam gotowych sosów czy – nie daj Boże! – całych mrożonych dań jak choćby całkiem smaczne i zdrowe risotto albo lasagne.
– Ależ, Aniu, to w ogóle nie smakuje jak prawdziwe jedzenie! – wyraziła raz swoją opinię, kiedy dzieci „sypnęły” mnie, że w środę na obiad były pierogi z supermarketu. – I nie wiadomo, co tam w ogóle dodają! Jakieś świństwa, konserwanty i barwniki! Wkurzyłam się.
– Barwniki do pierogów? W składzie było mięso, cebulka i normalne składniki na ciasto. Żadnych „E”. Sprawdziłam, przeczytałam dokładnie!
Tak naprawdę wcale nie chodziło jej o to, że to niezdrowe jedzenie
Zrozumiałam, kiedy przyczepiła się do mrożonych warzyw na patelnię.
– Zimą mrożonki są nawet zdrowsze niż tak zwane świeże warzywa, które po prostu od lata leżą w chłodniach i tracą witaminy i minerały – usiłowałam wytłumaczyć się przy niedzielnym stole z piątkowego obiadu. – Zachowują wszystkie wartości odżywcze, nic się do nich nie dodaje.
– No tak, tak, oczywiście, ty masz doktorat, to wiesz najlepiej… – teściowa przewróciła oczami. – Ale jednak takie własnoręcznie obrane i pokrojone warzywka smakują zupełnie inaczej, prawda, dzieci? Jagódko, smakuje ci sałatka z kalafiorkiem? A tobie, Tomusiu? A babci pyszna żurawinka do kaczuszki? Bianka, a śliweczki z kompotu, co babcia zrobiła, dobre?
Bezgłośnie zgrzytnęłam zębami. Och, oczywiście, że Tomek, Bianka i Jagoda zajadali się babcinymi przysmakami. Wszak miała ona tydzień na ich przygotowanie! Co ja mówię? Jaki tydzień? Przetwory z żurawiny i kompoty przecież produkowała już latem! Moja teściowa nie zajmowała się praktycznie niczym poza gotowaniem, smażeniem, wekowaniem i pieczeniem. Ja natomiast pracowałam w firmie farmaceutycznej przez czterdzieści dwie godziny w tygodniu, do tego nieraz w domu czytałam artykuły naukowe, żeby być na bieżąco, miałam na głowie cały dom, trójkę dzieci i kota. Naprawdę trudno mi było znaleźć czas, żeby upiec „prawdziwy” sernik czy babkę. Ach, właśnie, te jej wypieki…
– Babciu, jaki dzisiaj deser będzie? – dopytywały się moje dzieci z błyszczącymi oczami.
– Dzisiaj wasze ulubione ciasto… – zaczęła, po czym nastąpiła irytująca chwila napięcia, a po niej okrzyki dzieci:
– Sernik!
– Szarlotka!
– Przekładaniec!
– Och, widzę, że każdy ma swoje ulubione ciasto u babci – szczebiotała uszczęśliwiona teściowa, a ja usiłowałam nie myśleć, jak dzieci z męczeńskimi minami jadły ostatnio mojego makowca, do którego dałam masę makową z puszki. – Ale nie kłóćcie się, bo karpatkę kochają wszyscy!
– Hurra! – zawołały cztery głosy i spojrzałam na męża wzrokiem mówiącym „i ty, Brutusie, przeciwko mnie?”.
Faktycznie, jej karpatka była pyszna. Wymiatała, jak mówił mój najstarszy syn
„Absolutnie rządziła” – to słowa mojego męża. Kiedy ja próbowałam upiec karpatkę, masa budyniowa była za mokra i za ciężka, a ciasto przemokło. Paweł, mój mąż, zjadł kawałek nieapetycznego, wilgotnego gniota chyba tylko z wielkiej miłości, a dzieci z pełną szczerością stwierdziły, że tego się nie da jeść…
– Babciu, a za tydzień też będzie karpatka? – zapytały oczywiście po deserze. – Bo my ją u–wiel–bia–my!
Naturalnie, obiecała im to. Znowu zacisnęłam szczęki, bo już pracowałam nad Pawłem, żebyśmy jednak jeden weekend odpuścili i pojechali na wycieczkę rowerową. No ale nie da się wygrać z babciną karpatką, prawda? Wrrr… Czasami miałam ochotę sprzedać nasz dom i wyprowadzić się na drugi koniec Polski. Co nas podkusiło, żeby budować się kilka kilometrów od teściów?!
– Lubiłaś tę okolicę – przypomniał mi mąż, kiedy go któregoś dnia cierpko o to zapytałam.
Od przeprowadzki zakupy robię daleko od domu. Nie chciałam spotkać mamy Pawła
Faktycznie, lubiłam. Z naciskiem na czas przeszły. Bo teraz nawet nie ośmielałam się robić w pobliżu zakupów w obawie, że z mrożonkami w koszyku natknę się w sklepie na teściową. Przecież skrytykowałaby mnie na cały głos, że powinnam wszystko gotować od A do Z samodzielnie i nie korzystać nawet z gotowych mieszanek przypraw! Dlatego właśnie robiłam zakupy nie w naszej okolicy, tylko w markecie przy szosie.
Tam przynajmniej mogłam sobie kupić gołąbki w słoiku i nie musiałam oglądać się przez ramię w kolejce, czy przypadkiem nie stoi za mną teściowa. Chyba dlatego przeżyłam szok, kiedy któregoś razu, podczas przyglądania się tackom z krokietami i naleśnikami, usłyszałam w kącie znajomy głos.
– … no to ja szybciuteńko kupię parę rzeczy i możemy jechać dalej, Marysiu…
Głos należał do mamy Pawła. Tylko co ona robiła w dużym markecie przy szosie?! Dałam nura za regał ze słodyczami i podejrzałam przez szparę, co się dzieje. Szybko połapałam się, że teściowa jest w sklepie z koleżanką, inną starszą panią. Z ich rozmowy wynikało, że tamta podrzuciła ją samochodem i razem dalej gdzieś jadą. Ciągle jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie zrobiła zakupów u swojej ulubionej pani Marlenki.
– Czekaj, Marysiu… Jeszcze tylko ten krem do karpatki. O, mam! Wiesz, tu po niego przyjechałam, bo Marlena to czasem ma za długi język. Rozumiesz mnie, prawda?
Zgłupiałam. Kupowała krem do karpatki?? Ona? GOTOWY KREM DO CIASTA?! Moja teściowa?!
– Jasne, wiem, o co chodzi! – uśmiechnęła się druga starsza pani. – Ja robię sernik na gotowej masie serowej! Jurkowi smakuje, chłopakom też, genialne są te gotowe masy.
Nadstawiłam uszu, ciekawa, co odpowie moja teściowa, pogromczyni wszelkich półproduktów.
– Ech, ja całe życie robiłam wszystko sama, ale powiem ci, Marysiu, że już dwa razy mi karpatka siadła, ciasto przesiąkło, do wyrzucenia tylko się nadawało… To kupiłam raz ten krem w torebce i moje wnuki oszalały na jego punkcie! Teraz znowu chcą karpatkę, a ja się boję, że mi nie wyjdzie… Tyle że nie mogę u siebie w sklepie kupić, bo jeszcze Marlenka by się mojej synowej wygadała… Taki wstyd by przed nią był, ty sobie wyobrażasz?
Kobiety zdążyły pójść do kasy, zapłacić i odjechać samochodem z parkingu, a ja wciąż stałam przy regale z ciastkami, nie mogąc wyjść ze zdumienia. To jej naprawdę zależało na tym, co ja myślę o jej wypiekach? I to aż tak, że jeździła potajemnie do obcego sklepu tylko po to, żeby kupić krem w proszku?
I wtedy jakoś tak sobie przypomniałam kilka scen z tych rodzinnych obiadów. Kiedy teściowa nalewała barszcz i najpierw patrzyła na mnie, jakby szukając potwierdzenia, że mi smakuje. Kiedy posmutniała, gdy odmówiłam makowca, bo byłam na diecie, a ona koniecznie chciała, żebym chociaż spróbowała, bo był „na prawdziwym maku”, cokolwiek miała na myśli.
Kiedy siedziała cicho, gdy ja dyskutowałam z teściem i mężem o wpływie emisji dwutlenku węgla na środowisko albo o nadziejach Europy związanych ze świeżo wybranym prezydentem Francji. Przypomniało mi się też, co powiedział Paweł przed moją pierwszą wizytą u przyszłych teściów.
– W zasadzie to ojciec popełnił mezalians. Wiesz, że jest inżynierem lotnictwa. Dziadek był sędzią, a babcia nauczycielką muzyki. A tata ożenił się z moją matką, która nawet matury nie ma. Ucieszy się, że ja się żenię z panią mikrobiolog. Będzie o czym rozmawiać przy stole!
To była dla mnie najmilsza niedziela od bardzo dawna
Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego moja teściowa tak bardzo się starała podczas tych weekendowych obiadów. Chciała pokazać mi, że ona też potrafi w czymś być świetna. I prawda jest taka, że naprawdę była. I nie chodziło tylko o jej talent kulinarny. Jest też cudowną babcią, dobrą gospodynią i w ogóle miłą osobą. No, może poza tym krytykowaniem moich odmrażanych dań… Kiedy jednak tamtego razu przyjechała do nas w niedzielę z ogromną tacą karpatki, nie podałam nic z półproduktów.
Specjalnie dla niej upiekłam roladę schabową oraz zagoniłam dzieci do obierania ziemniaków i tłuczenia puree. Nie dlatego, że chciałam jej zaimponować. Dlatego, że zrozumiałam, iż ona zawsze chciała zrobić wrażenie na mnie. Moje zdanie było dla niej bardzo ważne i całe to stroszenie piórek nad rosołem z domowej roboty makaronem było w sumie po to, żebym ją doceniła. A ja byłam tak skupiona na sobie i swoich żalach, że właściwie nigdy tego nie zrobiłam. Nigdy, aż do tego weekendu.
– Wspaniała karpatka, mamo – powiedziałam, nakładając wszystkim dodatkowe porcje. – Może jak wpadniemy za tydzień, to przyjadę wcześniej i upieczemy razem przekładaniec? Zawsze chciałam się nauczyć go piec, ale nigdy nie wyszedł mi taki jak mamy, więc może czegoś bym się nauczyła?
Teściowa aż pojaśniała na twarzy i wydaje mi się, że zaszkliły jej się oczy.
– Oczywiście, skarbie! Ja cię wszystkiego chętnie nauczę! Tajemnicą jest tarta wanilia, a nie ten sztuczny cukier wanilinowy. Ale wszystko po kolei. To o której przyjedziesz?
Przyjechałam o 12 i do 15 byłyśmy w kuchni tylko we dwie
Dopiero kiedy wyszliśmy od teściów wieczorem, zdałam sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie rozmawiałam z moją „drugą mamą”. Mieszkałam z Pawłem i jego rodzicami przez trzy lata, kiedy studiowałam. Moi rodzice od dawna nie żyli, więc teściowie byli praktycznie moją jedyną rodziną.
Znałam ich codzienną rutynę, spędzałam nieraz całe dnie, ucząc się do egzaminów w pokoju na górze, ale tak naprawdę rozmawiałam tylko z ojcem Pawła. Uwielbiam jego obycie w świecie, bo sporo podróżował, gdy pracował dla linii lotniczych, imponowała mi jego rozległa wiedza, elokwencja i zainteresowanie współczesnym światem. Ale z teściową nie rozmawiałam praktycznie nigdy. Bo przecież „poproszę jeszcze udko” czy „mogę dolewkę zupy?” to nie jest prawdziwa rozmowa, a do tego się sprowadzały nasze kontakty całymi latami.
Moje podejście do teściowej zmieniło dopiero tamtego popołudnia, kiedy uczyła mnie, jak robić przekładaniec, i opowiadała, jak poznała swojego męża i przeżyła z nim czterdzieści pięć udanych lat. I nigdy nie żałowała swojej decyzji. Wierzę, że on też. Moja teściowa może i jest prostą kobietą bez matury, ale dopiero kiedy się do niej zbliżyłam, dostrzegłam, jak jest mądra, ciepła i jak wiele mogę się od niej nauczyć. Nie tylko tego, jak zrobić perfekcyjną masę makową, ale choćby tego, jak sprawiać, by wszyscy dookoła mnie czuli się szczęśliwi, bezpieczni i kochani. Gdyby w tej dziedzinie przyznawano tytuły naukowe, ona miałaby profesurę!