Moja córka Kaśka niedawno urodziła mojego pierwszego wnuka, Filipka. Nareszcie, po tych wszystkich miesiącach oczekiwania, zorganizowaliśmy chrzciny. W kościele wszystko poszło pięknie, ale to, co działo się potem, to już inna historia.
Mamy dużą rodzinę, więc od początku mówiłam córce, że lepiej będzie, jak wynajmiemy jakiś lokal na przyjęcie. Przecież po chrzcinach wszyscy będą głodni, a w lokalu nikt się nie musi martwić o sprzątanie. Nawet zaproponowałam, że połowę dołożę się do kosztów, bo wiadomo – dziecko to nie tylko radość, ale i wydatek. Ale córka i zięć uparli się, żeby przyjęcie zrobić u nich w domu.
„Dobrze, niech będzie po ich myśli” – mówiłam sobie, no bo co mogłam zrobić… Dałam jej niemal tysiąc złotych na przygotowania. Oprócz nich i mnie z mężem miało być jeszcze sześć osób. Wszystko w dzisiejszych czasach kosztuje, więc chciałam się dołożyć, nie chciałam żeby musieli wykładać na wszystko ze swoich .
No i przyszliśmy do Kasi po chrzcinach, wszyscy głodni jak wilki. A na stole… paluszki, zwykłe ciastka kruche, pewnie prosto z marketu. A, i dwie sałatki, jedna ze śledziami, a druga bezmięsna. Tyle. Pomyślałam, że to może tylko przekąski przed obiadem, więc poszłam do Kasi i delikatnie zasugerowałam, że może pora podać coś konkretniejszego. Ale ona na to, że o co mi chodzi, przecież to już całe jedzenie. Wierzcie mi, serce mi stanęło. Jak można zaprosić rodzinę, która przyjeżdża z daleka, i tak ich potraktować? Złość we mnie kipiała. My mieszkamy na wsi, tutaj każdy żyje tradycyjnie, jak się zaprasza gościa, to wykłada się przed nim, co się ma w lodówce, syto zastawiony stół. Wiedziałam, że pójdziemy ludziom na języki.
Bez namysłu zamówiłam pięć dużych pizz, nic się mojej Kaśki o to nie zapytałam. Przynajmniej nikt nie będzie głodny. Ale wstyd… taki, że aż słów brak. W naszej rodzinie zawsze się dbało o to, żeby gość nie wyszedł z pustym brzuchem. A teraz córka się obraziła, że wzięłam sprawy w swoje ręce. Ale jak mogłam patrzeć, jak wszyscy siedzą i patrzą się po sobie? Co innego, gdyby Kasia mi wcześniej powiedziała, że planuje takie „skromne” przyjęcie, to bym tych wszystkich gości przed chrzcinami zabrała na jakiś porządny obiad. Mogła mi powiedzieć, że nic nie będzie robiła, to bym tego tysiąca jej nie dawała.
Teraz nie wiem, jak sobie poradzić z tą sytuacją. Z jednej strony rozumiem, że córka jest dorosła, ma swoje życie i może robić, jak chce. Ale z drugiej… to moja rodzina, moi goście też. Siostra męża przyjechała aż sto kilometrów, bo tak ją namawiałam. I jak tu teraz patrzeć ludziom w oczy? Chrzestni przynieśli solidne prezenty, widać, że się wykosztowali, a co dostali w zamian?
Czasami mam wrażenie, że te młodsze pokolenia mają inne podejście do życia, ale czy to znaczy, że tradycje i dobre maniery muszą odchodzić w zapomnienie? Mam nadzieję, że z czasem uda nam się to wyjaśnić, ale na razie serce boli i to bardzo.