Może gdybym miała majątek, dom albo choć mieszkanie i kasę na koncie, może gdybym coś znaczyła w świecie, pisałyby o mnie kolorowe gazety… Wtedy pewnie byliby milsi dla starej kobiety, z łaski nazywanej „ciocią”. Prawda jest taka, że żadną ciocią dla nich nie jestem. Przez 40 lat pracowałam w tej rodzinie jako gosposia, służąca, pani do wszystkiego. Tak mnie przedstawiali znajomym. Nie miałam nic przeciwko temu: w końcu prałam, gotowałam, sprzątałam, zajmowałam się dziećmi, dbałam o ogród, więc wszystko się zgadzało. Prawda?
Moi państwo to ludzie wykształceni, znani, na świeczniku, otoczeni masą znajomych i przyjaciół. Raz w miesiącu odbywały się u nas wielkie przyjęcia. Trzeba się było wtedy narobić, ale przez długi czas dawałam sobie sama radę. Dopiero od paru lat pomagał mi ktoś wynajmowany z restauracji. Zresztą te bale już nie są teraz takie wystawne i częste… Wszystko się zmieniło.
Dzieci dorosły i rozjechały się po świecie. Mają własne rodziny, przyjeżdżają rzadko i nie mają wtedy czasu ze mną pogadać. Kiedyś było inaczej. Mama i tata byli wiecznie zajęci lub w rozjazdach, więc maluchy trzymały się mojej spódnicy. To były piękne czasy! Oboje mi się zwierzali, a ja milczałam jak grób. Wiedziałam o wszystkim. Zwierzali mi się z kłopotów w szkole, pierwszych miłości, rozczarowań, problemów, zawodów, niedotrzymanych postanowień i kopniaków od życia.
Nie chcieli ode mnie rad. Wystarczyło, że się wykrzyczeli, wypłakali, wyżalili… Potem wycierali zasmarkane nosy i zaczynali od nowa. Nigdy ich nie wkopałam, nie wydałam. Ich tajemnice wpadały we mnie jak w studnię.
Nigdy nie skrócili dystansu
Ostatni raz Patrycja tak rozpaczała u mnie w kuchni, gdy jej piękny, bogaty mąż zażądał rozwodu. Nie wiedziałam, jak ją pocieszyć. Była taka śliczna, pachnąca, elegancka, że bałam się ją przytulić, ale sama się do mnie przykleiła i tak ją kołysałam, jakby znów miała pięć lat.
Z Konradem było trudniej. Zrobił się poważny, oschły, smutny. Zupełnie jak nie ten psotny, żywy chłopak, którego wszędzie było pełno i dla którego smażyłam malinowe konfitury, jego ulubione!
Kiedy przyjechał ostatnio, nałożyłam ich pełną łychę i zaniosłam mu je do gabinetu.
– Ciociu – uśmiechnął się. – Ja już nie jem takich rzeczy. Niestety…
– Czemu? – zdziwiłam się. – Toż samo zdrowie!
– Nie dla mnie – westchnął. – Bardzo dziękuję, że pamiętałaś, ale zabierz to, żebym się nie skusił!
Wtedy się zorientowałam, że ma kłopoty ze zdrowiem. Dlatego tak źle wyglądał…
– A ty dbasz o siebie? – zapytałam z niepokojem. – Twoja żona jest dla ciebie dobra? Kocha cię?
– Kocha pieniądze, a że je zarabiam, więc kocha także mnie – odparł. – Chyba…
Wciąż się o niego martwię i boję. Czasem chciałabym zatelefonować, ale nie mam odwagi… Co mu jakaś stara ciotka będzie głowę zawracała. Mało ma zmartwień? Dopóki żył jego ukochany jamnik, jeszcze czasem dzwonił i pytał o niego. Teraz Niuńka już nie ma, więc po co ma się odzywać?
Z państwem też żyłam w przyjaźni, choć nigdy nie skracałam dzielącego nas dystansu. Oni zresztą także. Byli dla mnie mili, nie wtrącali się do prowadzenia domu, na pewno kontrolowali wydatki, ale robili to dyskretnie, nie zgłaszali żadnych pretensji. Nawet pozwolili mi przyjmować księdza po kolędzie, chociaż byli niewierzący. Często też z różnych zagranicznych podróży przywozili mi pamiątki: różańce czy figurki świętych. Jak ja się cieszyłam!
Ten wspólny czas był zgodny i pracowity. Byłam tak zajęta, że nie wiem, kiedy upłynął. Nagle obudziłam się jak ze snu i stwierdziłam, że po tylu latach mam bardzo niewiele do roboty. Na przykład prawie nie gotuję, bo nie ma dla kogo.
Pani i pan żyją właściwie osobno, każde w swojej połowie domu. Rzadko jedzą razem, może w Wigilię i kiedy przyjdzie ktoś naprawdę ważny. A poza tym pani jest ciągle na diecie, a pan jada na mieście. Do ogrodu zatrudnili specjalistę od zieleni. Nie powiem, zna się na swojej robocie, więc ogród jest piękny i zadbany. Ale nie ma moich grządek z kwiatami, tylko są równiutkie alejki wysypane białym żwirkiem i kawałkami kory.
Jednak przez to odpadł mi kolejny obowiązek, więc właściwie łażę po domu i zbijam bąki. Nawet do dużych porządków przyjeżdża firma sprzątająca. Mycie okien, trzepanie dywanów, froterowanie parkietów to już ich sprawa, chociaż dawniej ja sama dawałam sobie z tym radę. Mnie teraz zostaje pościeranie kurzu z mebli – i już.
Żałuję, że nie miałam życia
Dlatego nawet się specjalnie nie zdziwiłam, kiedy pani mnie wezwała do swojego pokoju i powiedziała, że właściwie nie jestem już im potrzebna.
– Marianna sama widzi, że jest coraz mniej pracy dla niej – zaczęła. – Zresztą Mariannie też chyba coraz trudniej wszystko ogarnąć. Lata lecą, nie robimy się młodsi, więc może czas odpocząć?
Milczałam, bo cóż tu mówić? Darmo jeść cudzy chleb to nie po mojemu! Jeśli nie mają dla mnie roboty, to faktycznie lepiej odejść. Przed paroma laty państwo mnie ubezpieczyli, płacili składki, więc nie musiałam się bać, że w razie choroby zostanę bez pomocy, a zdrowie zaczyna mi się psuć. Psychiczne też… Czasami w ogóle nie chce mi się rano wstać z łóżka. Na szczęście odłożyłam też sobie parę groszy, przy oszczędnym życiu powinno mi wystarczyć!
Zapytałam więc, kiedy się mam wyprowadzić.
– No właśnie, to jest kłopot – powiedziała pani. – Marianna wie, że mąż i ja żyjemy właściwie osobno i ten dom jest dla nas za duży. Znaleźliśmy kupca… Chce tu szybko zamieszkać, więc my się musimy też szybko wyprowadzić. Co Marianna na to?
Odparłam, że tak będzie najlepiej. Obiecałam, że się zaraz spakuję.
– Nie mam dużo rzeczy. Meble były państwa, to ja zapakuję trochę ciuchów i już. Nawet pościel pani kupowała. I koce też…
– No tak – przyznała. – Właściwie Marianna korzystała ze wszystkiego. Chyba nie miała krzywdy, tego się przecież nie wliczało do pensji, wszystko było za darmo. Dobrze by było, żeby Marianna znalazła coś umeblowanego… Trzeba poszukać, jest dużo ogłoszeń. Na pewno Mariannie się trafi jakiś lokal!
Mnie się wydaje, że ja na jej miejscu bym zapytała, gdzie się podzieje ktoś, kto prawie pół wieku mieszkał pod moim dachem i z dnia na dzień ten dach stracił, ale ona nie zapytała. Powiedziała tylko, że pomoże przy przeprowadzce. Czyli opłaci taksówkę bagażową. Podziękowałam.
Było mi bardzo przykro, ale takie jest życie. Nikt nie trzyma podartych kapci, zmechaconych swetrów, połamanych gratów i dziurawych garnków. Zużyte, nieprzydatne, zawadzające trzeba wyrzucać. Może z ludźmi powinno być inaczej, ale po namyśle przyznaję, że niekoniecznie… Po co światu taki balast? Moi państwo to dobrze rozumieją, może trzeba się z nimi zgodzić?
Przez chwilę miałam myśl, żeby zadzwonić do dzieci, ale mi przeszło, bo niby czemu miałabym się im narzucać ze swoimi sprawami? Zresztą, chyba wiedzą, co postanowili ich rodzice? Niemożliwe, żeby nie wiedzieli!
Czy czegoś żałuję? Tak. Żałuję, że nie zorganizowałam sobie własnego życia. Myślałam, że mam rodzinę, ale się myliłam. A może miałam, ale teraz ta moja rodzina mnie nie chce…