„Widziałam, że intencje ma dobre, że się stara. Że taki po prostu ma sposób na troskę o najbliższych. Ale nie miałam na to siły. Próbowałam z nią gadać ja, próbowali mąż i teść. Ale nic te rozmowy nie dawały. W końcu znalazłam na nią sposób”.
Rodzice Szymka to dobrzy ludzie. Sympatyczni, hojni, mili. Dlatego chętnie się do nich wprowadziłam. Mieli dom i zaoferowali, że udostępnią nam dwa pokoje i jedną z dwóch łazienek. Moja mama z kolei mieszka sama w dwóch pokojach, więc byłoby nam u niej znacznie ciaśniej.
Wybór był więc oczywisty. Poszliśmy do nich pełni dobrej woli i przekonani, że będzie fajnie.
Że nie będzie, przekonaliśmy się bardzo szybko. A właściwie ja się przekonałam, bo Szymkowi było wszystko jedno. W końcu to jego mamusia.
Okazało się bowiem, że teściowa – wydawałoby się, rozsądna kobieta – wcale nie zauważyła, że jej syn się ożenił, i że teraz to my zajmujemy się naszą częścią domu.
Zaczęło się od porad kuchennych
Choć mieliśmy swoją lodówkę, bo uznaliśmy, że tak będzie najlepiej, to ona ciągle wściubiała do niej nos. Wyliczała, co tam jest, czego jej synek jeść nie powinien. A że mięso za tłuste, a że kukurydza niewyjęta z puszki przechodzi trucizną, a że za mało powietrza dochodzi do wędliny i zaraz będzie oślizgła, a że ogórka nie wolno łączyć z pomidorem. I tak na okrągło.
– Niech mama tak już w tej lodówce nie siedzi, bo się mama przeziębi – zażartowałam sobie raz, ale ona aluzji nie zrozumiała.
Dalej miała milion rad, co do kupowania, przechowywania i gotowana. Notorycznie robiła nam też pranie. Brała wszystkie te nasze brudne gacie i prała po swojemu. Nie dość, że mnie to bardzo krępowało, to po miesiącu kotłowania się w jej pralce – jej metodami i programami – wszystkie moje rzeczy miały ten sam kolor, łącznie z białymi.
Czasem specjalnie sobie wszystko segregowałam, a ona bach, zaraz całość do kupy i do pralki.
Do tego sprzątała nam łazienkę. Ale dyskretnie, żebym nie wiedziała. Wydało się dwa razy. Raz, jak powiedziała Szymkowi, żeby wymienił szczoteczkę do zębów, bo mu się już pogniotła.
A drugi, jak go zbyt głośnym szeptem zapytała, po co nam prezerwatywy w szafce, skoro planujemy dzieci. Szczytem ingerencji w kwestii sprzątania było jednak to, gdy zabrała się za moje auto. Mamy z mężem dwa samochody, bo kupiliśmy sobie je, zanim się jeszcze poznaliśmy.
Któregoś razu usłyszałam odkurzacz na podwórku i zerknęłam przekonana, że teściowa sprząta ich auto. A ona odkurzała moje! Sama wzięła kluczyki, które trzymam w szafce.
Wtedy kazałam mężowi z nią pogadać. On niby wziął mamunię na rozmowę, ale chyba wyraził się zbyt delikatnie, bo ona zrozumiała, że po prostu się o nią martwimy i nie chcemy, żeby tyle pracowała.
Grillowany karczek dla psa? To chyba przesada
– Słuchaj, Iwonka, nic się nie przejmuj. Ja się do opiekowania domem przyzwyczaiłam – mówiła mi po tej rozmowie. – Do pracy nie chodziłam, bo tata dobrze zarabiał, to co miałam robić. Sprzątałam i zajmowałam się dziećmi. Waszymi też się zajmę, jak będzie trzeba – klepnęła mnie przyjacielsko w kolano. – Dlatego spokojnie, póki mam siły, to wam pomogę. Na razie sprzątaniem. Przynajmniej to będziecie mieli z głowy.
– Ale mamo… – jęknęłam.
Widziałam, że intencje ma dobre, że się stara. Że taki po prostu ma sposób na troskę o najbliższych. Takimi słowami mnie zjednywała. Ale zaraz dodawała na przykład coś takiego:
– A poza tym, wiesz… Ty nie miałaś się od kogo tego nauczyć, więc i tobie chcę przekazać swoją wiedzę.
Nie wiedziałam, czy to otwarta złośliwość wobec mojej mamy, czy po prostu ta szalona kobieta zapomina o tym, że ja mamę w ogóle mam. To nie było wykluczone. I tak sobie żyliśmy. Próbowałam z nią gadać ja, próbowali mąż i teść. Ale nic te rozmowy nie dawały.
Teściowa była przekonana, że zabraniamy jej tych wszystkich prac, bo się o nią martwimy. No i sprzątała nam jeszcze więcej, bo uznała, że skoro my jesteśmy na jej wkład pracy tacy wrażliwi, to musi nam jeszcze bardziej pokazać, jak jej na nas zależy. Błędne koło.
A do tego wszystkiego dochodził jeszcze jej piesek. Mały, trzęsący się york, którego brała wszędzie, który w domu mógł wszystko. To zresztą on wyjadał z naszej lodówki to, co teściowa uznała za nieodpowiednie dla swojego syna.
Wszystko jednak odpowiednio wcześniej przetwarzała, żeby jej maleństwo się nie zatruło. Na przykład tłuste mięso najpierw grillowała. Grillowany karczek dla psa! Myślałam, że zwariuję.
Tak samo jak wtedy, gdy znajdowałam tego trzęsącego się kudłacza w swojej szufladzie na bieliznę. To było straszliwie rozpieszczone bydlę. Dobrze wyczuwało, gdzie w domu leży najczystsze, najbardziej pachnące pranie, na którym można się położyć.
– Musisz Suni wybaczyć – broniła jej teściowa. – To ja ją tak przyzwyczaiłam. Ona jest taka kochana…
No i ten pies, na całe szczęście, podsunął mi rozwiązanie. Po dwóch miesiącach uznałam, bowiem, że muszę się od teściowej wyprowadzić. Nie wytrzymywałam, a nie chciałam robić awantur, bo jak już powiedziałam, to była dobra kobieta.
Nie chciałam też jej, ot tak, zakomunikować, że się wyprowadzamy do mojej mamy czy na wynajmowane, bo wtedy by się domyśliła, że nam źle z nią pod jednym dachem. Na pewno by ją to zraniło.
Musiałam to zrobić tak, żeby sama nas pogoniła. Jednocześnie nie zrażając jej do siebie. No i wymyśliłam. Od zawsze chciałam mieć psa. Takiego trochę większego od tego jej yorka, ale nie za dużego.
„Zmieniłam jednak zdanie” i zakomunikowałam Szymkowi, że chcę największego, na przykład dobermana. Plan był przebiegły, bo mój nieco zwariowany mąż zawsze marzył o dużym psie obronnym.
Szybko się zgodził i od razu powiedzieliśmy to mamie. Jak zareagowała? Jakoś to przełknęła, przecież była bardzo miła. Uznała, że dwa psy się w domu pomieszczą, potem pooglądała sobie szczeniaki dobermana w internecie i była wniebowzięta.
– Pewnie się z Sunią zakolegują! Dwa słodziaczki! – śmiała się.
Uznałam więc, że trzeba jej tylko uświadomić, co to za psisko. Że doberman i york pod jednym dachem to absolutnie niemożliwe. A że miałam znajomych z takim dorosłym psem, to ich do nas zaprosiłam. Z nim oczywiście.
Nazajutrz teściowa miała dla nas nowinę
Przyszli w niedzielne popołudnie. Ja szybko poleciałam po teściową, żeby poznała Barego. Powiedziałam, że takiego psa właśnie chcę, że takiego sobie wymarzyłam. Mama miała nietęgą minę, zwłaszcza jak Bary na sam początek mocno na nią naszczekał. Udawałam rozanieloną, choć Barego to nawet ja nie lubię. To jeden z bardziej wrednych psów, jakie znam.
W końcu mama nie miała wyjścia i musiała zaprosić gości do domu. Weszliśmy z Barym i wtedy się zaczęło. On od razu wyczuł Sunię i tak się zaczął rzucać, szczekać, że teściowa wpadła w panikę, Sunia zwiała do piwnicy, a moja koleżanka szczerze się zaczerwieniła i wyszła.
Tak wyglądało zapoznanie mamy z „moją ulubioną” rasą. Zapoznanie, które przyniosło pożądany przeze mnie efekt. Następnego dnia teściowa zawołała nas do siebie i sztucznie radosnym tonem oznajmiła:
– Mam wspaniałą wiadomość!
– Tak? A jaką? – spytał Szymek.
– Pamiętacie ciocię Zosię, tę moją kuzynkę, taką małą?
– No tak, mamo…
– Mnie się nagle przypomniało, że ona pół roku temu wyjechała do Stanów do męża i od tego czasu szuka kogoś, kto się jej mieszkaniem zaopiekuje! – oznajmiła. – Spokojnie dom zdążycie wybudować!
Zdumiałam się, bo nie sądziłam, że dzięki mojej „akcji doberman” ugramy aż tak wygodną samodzielność.