„Mąż zostawił mnie dla wyrachowanej małolaty i puścił z torbami. Szybko odkryłam, że ten pacan nie jest mi potrzebny do szczęścia”

„Długo jeszcze zaciskałam powieki, rozpaczliwie próbując nie rozpłakać się przy tym draniu, który właśnie komunikował mi koniec naszego ponad 20 małżeństwa. Zakochał się! Dobre sobie! A co ze mną? Co z Wiktorią? Z domem?”.

– Mamo, zobacz! – krzyknęła moja córka Wiktoria już od progu. Poczłapałam do przedpokoju, przeczuwając, co się zaraz wydarzy.

– Na litość boską, córcia! – spojrzałam bez entuzjazmu na czarny łepek wychylający się spod jej kurtki. – Skąd wzięłaś tego kota?!

– Z parkingu przy markecie – oznajmiła i postawiła kociaka na ziemi. – Grysik! Zobacz, to twój nowy przyjaciel – zwróciła się do naszego psa, również znalezionego przez nią.

Kiedyś poszła z koleżankami do lasu i wróciła z psem. Był przywiązany do drzewa i ledwie żył z głodu. Potem była jeszcze sroka ze złamanym skrzydłem, ale na szczęście udało się ją umieścić w ptasim azylu.

– Kochanie – westchnęłam. – Mamy trzy psy i dwa koty, teraz już właściwie też trzy. Myślę, że to wystarczy. Nie chcę więcej zwierząt w domu. Rozumiemy się?

Kiwnęła głową i zabrała kociaka do swojego pokoju. Na szczęście mieszkaliśmy w dużym domu pod lasem i nasze zwierzęta miały przestrzeń do życia. Czarny kociak dostał na imię Wąsik i dołączył do dwóch starszych: Marwina i Zojki. Psy o imionach Grysik, Luna i Mango były tak przyzwyczajone do kotów, że od razu zaadoptowały malucha.

Kiedy tak patrzyłam, jak cała szóstka się o siebie łasi, obwąchuje i razem wyleguje na plamach słońca w ogrodzie, przestawałam mieć pretensje do córki, że znosi mi do domu wszystko, co na nią błagalnie patrzy.

– Los jest dla nas łaskawy, a w ten sposób możemy zrobić coś dobrego, choćby i na małą skalę – powiedziałam kiedyś do Włodka, mojego męża. – Patrz, mamy piękny dom w cudownej okolicy, mądrą i kochającą nas córkę, nie musimy się o nic martwić. Niewiele osób ma takie szczęście.

Nie pamiętam, co odpowiedział mi Włodek, ale chyba już wtedy niezbyt zwracał uwagę na to, co mówię. Od jakiegoś czasu wracał do domu bardzo późno, a potem od razu szedł do swojej sypialni. Już wtedy chciał sypiać osobno. Podobno przy mnie się nie wysypiał. Od kiedy jego firma zaczęła przynosić naprawdę potężne zyski, wyjeżdżał z naszej wsi przed siódmą, wracał koło dwudziestej, i musiał brać relaksującą kąpiel, a potem iść spać. Nim zasnął, z reguły oglądał sport na plazmowym telewizorze w swoim pokoju. Sam.

– Może skoczymy gdzieś na weekend? – namawiałam go. – W tygodniu praktycznie nie rozmawiamy, a nadchodzące dni mają być upalne. Co powiesz na Jurę?

Ja też pokochałam to biedne stworzenie

Kiedyś się razem wspinaliśmy na skałkach, ale od dawna nie mieliśmy czasu na to hobby. Ani na żadne inne, przynajmniej wspólne. Oczywiście i tym razem Włodek koniecznie musiał w sobotę jechać do magazynu. W Jurę więc wybrałyśmy się z Wiki. I z psami.

– Karm koty trzy razy dziennie, tato! – prosiła Wiki przed wyjazdem. – I zostawiaj im wodę w misce na tarasie! Dzięki i pa pa!

Tamtego lata Wiktoria kończyła osiemnaście lat. Czekała ją klasa maturalna, potem studia. Chciała iść na weterynarię, co wiązało się z koniecznością zapisania jej na kursy do egzaminów. Nie były tanie, ale przecież nie musieliśmy się martwić o pieniądze. Drugiego dnia w Jurze Wiki postanowiła jechać do jakiegoś ośrodka dla koni uratowanych z rzeźni. Po powrocie była wstrząśnięta.

– Mamo, to coś koszmarnego, co ludzie potrafią zrobić zwierzętom! – kręciła głową z niedowierzaniem. – Ci z fundacji skupują konie od właścicieli, którzy przeznaczyli je już na rzeź. Przez całe życie je bito, głodzono i zmuszano do niewyobrażalnie ciężkiej pracy, a potem taki właściciel chce jeszcze zarobić na mięsie własnego zwierzęcia! – aż trzęsła się z oburzenia. – I wiesz co? Właśnie jak tam byłam, przywieźli jedną klacz. Mamo, ona wyglądała jak szkielet! Miała otwarte rany, otarcia i kulała… A oni nie mają już dla niej boksu…

– Wiki… – powiedziałam powoli, bo dobrze znałam ten ton. – Nie weźmiemy do domu konia!

– Ale mamo! Przecież mamy murowany garaż, a ty i tak parkujesz na podjeździe, bo ci jest za ciasno. A oni by przywieźli Mandalę i zapłacili za opiekę weterynaryjną…

– Nie! Nie adoptujemy konia! – krzyknęłam stanowczo, aż psy uniosły głowy z niepokojem. – Co to w ogóle za pomysł?!

Wiktoria jednak nie poddawała się łatwo, i tak długo mnie „molestowała”, aż zgodziłam się pojechać do tego przytułku i obejrzeć uratowanego konia. Nie spodziewałam się, że ten widok tak mną wstrząśnie…

– Tymczasowo zajęła boks Fili, która jest teraz na turnusie hipoterapeutycznym – powiedziała wolontariuszka, prowadząc nas do stajni. – Nie mam pojęcia, co z nią zrobimy, kiedy Fila wróci.

Zatrzymała się i otworzyła drzwi boksu. Ujrzałam Mandalę. Miała ciemną maść, skarogniadą, a może nawet karą; trudno to było ocenić, bo cała pokryta była strupami i napuchniętymi pręgami. Ktoś musiał ją katować jeszcze całkiem niedawno… Klacz nie była w stanie stać, więc – co jest rzadkie u koni – leżała, unosząc jedynie głowę.

Wielki, szlachetny łeb odwrócił się w naszą stronę i nagle zatonęłam w bezmiarze smutku, ale i zaufania, który odbił się w pięknych oczach klaczy. Niemal bezwiednie podeszłam do niej i uklęknęłam obok. Mandala zarżała cicho, ale widać było, że już nie cierpi. Jej piekło się skończyło, teraz była… No, na pewno nie w raju, bo przecież tutaj nie było dla niej miejsca – uświadomiłam sobie.

Wróciłyśmy do domu. Włodka nie było. Wody w misce dla kotów również. W kuchni córka odkryła kompletnie puste miseczki i nienaruszony worek suchej karmy. Pospiesznie nasypała wygłodniałym kotom jedzenie. Włodek wrócił wieczorem i tłumaczył się mętnie, że wracał zmęczony i po prostu zapominał o kotach. Ja jednak, jeszcze nim wrócił, zauważyłam, że w koszu na pranie nie przybyło od naszego wyjazdu ani jednej jego koszuli.

Nie zapytałam wprost, bo bałam się odpowiedzi

Zaczęłam jednak przeczuwać, co oznacza jego chłód wobec mnie, późne powroty i praca w weekendy. Przez kolejne dwa tygodnie córka codziennie kontaktowała się z fundacją i wypytywała o Mandalę. Ja również nie mogłam zapomnieć łagodnych, końskich oczu błagających o pomoc. W końcu Wiki przybiegła do mojej sypialni zalana łzami.

– Mamo! Muszą oddać Mandalę! Nikt jej nie zaadoptował i trzeba ją oddać na wieś! A przecież ją właśnie ze wsi zabrano, bo była źle traktowana! Mamo, nie możemy na to pozwolić! Mamo…

Zgodziłam się z nią. Wieczorem oświadczyłam mężowi, że muszę z nim poważnie porozmawiać, i przez moment na jego twarzy odbiła się czysta panika. Ścisnęło mnie w żołądku na ten widok, bo zrozumiałam, że czeka nas jeszcze jedna poważna rozmowa. Kiedy powiedziałam o koniu i przerobieniu garażu na boks stajenny, Włodek odetchnął z taką ulgą, że omal go nie spoliczkowałam.

Dwa dni później przed naszą bramą zatrzymał się samochód z przyczepką dla koni i Wiki wyprowadziła Mandalę. Klacz była już w dużo lepszym stanie – pręgi zniknęły, strupy zamieniły się w różowe blizny, lekko też zaokrągliły jej się boki. Fundacja zostawiła nam zapas paszy na kilka miesięcy oraz kontakt do weterynarza i kowala, z którymi miała umowy. I tak do naszych trzech uratowanych psów i trzech kotów dołączył koń.

– Spójrz tylko – powiedziałam do męża dwa miesiące później. – Wiki naprawdę kocha tę klacz!

Siedzieliśmy na tarasie i patrzyliśmy właśnie, jak nasza córka wyprowadza konia z boksu i idzie z nim na dziką łąkę za dom. Włodek od rana był w domu, a teraz nawet zrobił mi herbatę i usiadł obok mnie w fotelu. Dzień był ciepły i leniwy, więc opadły mi powieki i zrobiłam się senna, może dlatego jego słowa dotarły do mnie z pewnym opóźnieniem.

– A propos miłości… Słuchaj, jest taka sprawa… Powiem wprost: jestem zakochany.

Nie otworzyłam oczu, pragnąc, by dodał „w tobie” albo „w mojej cudownej żonie”, choć wiedziałam, że to się nie stanie. Jego głos był zimny.

– W kim? – wykrztusiłam w końcu.

Poczułam, jak drętwieją mi usta i palce.

– Nie znasz jej – zbył mnie. – Ale to poważny związek, Barbaro. Chcę rozwodu.

Długo jeszcze zaciskałam powieki, rozpaczliwie próbując nie rozpłakać się przy tym draniu, który właśnie komunikował mi koniec naszego ponad dwudziestoletniego małżeństwa. Zakochał się! Dobre sobie! A co ze mną? Co z Wiktorią? Z domem?

– Wiesz, że dom jest zapisany na mnie – natychmiast rozwiał moje wątpliwości.

– I co z tego? – warknęłam, wreszcie na niego patrząc.

– To, że Wiki może tu zostać ze mną, ale ty musisz się wyprowadzić… Przykro mi, ale to mój dom. Dostałem go od rodziców, a potem wyremontowałem za samodzielnie zarobione pieniądze. Ty nigdy nie pracowałaś.

– Bo wychowywałam dziecko! – podniosłam głos. – A potem twierdziłeś, że nie muszę pracować, bo mamy na wszystko! Sam chciałeś, żeby w domu zawsze było czysto, obiad ugotowany, i żeby żona czekała przy oknie! Ja mogłam iść do pracy!

– Ale nie poszłaś – skwitował. – Więc na wszystko zarobiłem ja. To bezsporne, Barbaro. Ty się wyprowadzisz, a Monika się wprowadzi. Zresztą, jak tylko dostaniemy rozwód, zamierzam się z nią ożenić.
Rany boskie, przecież jej chodzi tylko o pieniądze!

Kolejne dni minęły mi na walce z szokiem

Wciąż do mnie nie docierało, że naprawdę mam opuścić mój dom, moje psy, koty i konia. Córka początkowo chciała wyprowadzić się ze mną, ale szybko pojęła, że nie może. Ktoś musiał zostać i zajmować się zwierzętami.

– Mam zostać z tatą i jego dziewczyną? – patrzyła na mnie przerażona. – To pewne?

– Owszem, ojciec złożył już pozew rozwodowy – potwierdziłam. – Niby mogłabym tu zostać do czasu wyroku sądu w sprawie podziału majątku, ale wspaniałomyślnie wynajął mi kawalerkę w mieście tytułem alimentów. Chyba to lepsze rozwiązanie…

Faktycznie, Włodek nie chciał mnie krzywdzić bardziej niż to konieczne. Płacił za wynajem pokoju z kuchnią w taniej dzielnicy, żebym miała dach nad głową, i dawał mi osiemset złotych na życie miesięcznie. Jego nowa partnerka wprowadziła się do naszego domu tuż po mojej wyprowadzce.

– Jak kurs do egzaminów? – zapytałam córkę, gdy przyszedł styczeń.

Siedziała na moim tapczanie i skubała kapę.

– Daję sobie radę – wzruszyła ramionami.

– A jak psy i koty? Wszystkie zdrowe? – pytałam dalej, żeby ją rozruszać.

– Dobrze – dalej patrzyła w dół. – Chociaż Monika ich nie lubi. Czy ty wiesz, że ona ma dwadzieścia siedem lat? Jest tylko parę lat starsza ode mnie!

Nie chciałam słuchać o narzeczonej męża, więc zmieniłam temat i zapytałam o Mandalę.

– Och, żebyś widziała, jak cwałuje! Aż śnieg tryska spod kopyt! – córka nagle się ożywiła.– Nauczyłam ją chodzić pod siodłem. Na razie tylko stępem, ale jest bardzo posłuszna i spokojna.

Wiki mogła mówić o koniu godzinami. Cieszyłam się, bo to był tak naprawdę jedyny temat, który nie sprawiał żadnej z nas bólu. Klacz była wciąż względnie młoda i Wiki uparła się, że zrobi z niej wierzchowca. Uznałam, że to możliwe, bo Mandala była bardzo posłuszna i łagodna, a przy tym szybko pojmowała, czego się od niej chce.

Tak więc moja córka uczyła się do matury i egzaminów oraz ujeżdżała konia, a ja wiodłam marny żywot w ciasnej kawalerce, bez pracy, znajomych i perspektyw. Oczywiście, szukałam pracy, ale po tylu latach w domu nie miałam nic do zaoferowania. Nie chcieli mnie nawet w warzywniaku do podawania ziemniaków. Sąd przyznał mi alimenty wystarczające na podstawowe potrzeby, ale nie miałam prawa do majątku męża. Intercyza, do której dawno temu zmusili mnie teściowie, była nie do podważenia. W wieku czterdziestu pięciu lat byłam samotna, bezrobotna i zaczynałam wpadać w depresję.

Następne dni to był horror

I wtedy dowiedziałam się, że mąż żeni się z Moniką. Ślub miał się odbyć pod koniec maja. Tym razem Włodek nie planował sporządzenia intercyzy i nagle zrozumiałam, dlaczego młoda, całkiem atrakcyjna kobieta chce wyjść za mojego brzuchatego, łysiejącego eksmęża. To nie była miłość, tylko chłodna kalkulacja, przynajmniej z jej strony!

Zyskałam potwierdzenie tej teorii, kiedy pojechałam do dawnego domu, by odwiedzić córkę. Monika starała się być dla mnie miła, a Włodka obskakiwała jak cyrkowy pudelek, ale widziałam, co tak naprawdę budzi jej uczucia.

Na podjeździe stało srebrne audi, które Włodek już dał jej w prezencie ślubnym, a w salonie leżała cała sterta pism na temat wykończenia i dekoracji wnętrz. Atrakcyjna brunetka czekała na oficjalne przejęcie domu, by zacząć wprowadzać tu własne porządki! Przez całe popołudnie mówiła, co i jak przebuduje, pomaluje oraz wyremontuje.

– Trzeba też będzie rozebrać tę oborę – machnęła ręką w stronę boksu Mandali. – Ogród zrobimy bardziej w stylu francuskim…

– Co? – oczy Wiktorii zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. – Jak to: rozebrać?! To gdzie będzie stała Mandala?!

– Włodek… – Monika zamrugała oczami w stronę mojego eksmęża. – Nie rozmawiałeś z nią? Przecież się dawno umawialiśmy…

– Nie teraz – mój eks jak zwykle chciał schować głowę w piasek, ale Wiki mu nie pozwoliła.

Wybuchła awantura, bo okazało się, że mąż i jego narzeczona już podjęli decyzję o likwidacji stajni. Zszokowana Wiktoria dowiedziała się, że rozmawiali też z fundacją, aby przyjechali po Mandalę. Wszyscy krzyczeli na wszystkich, aż w końcu Włodek bezpardonowo wyrzucił mnie za drzwi. Stałam jeszcze na przystanku, kiedy obok mnie śmignęło srebrne audi. Rozpoznałam sylwetkę Włodka za kierownicą. Jechał bardzo szybko, zapewne chcąc rozładować wściekłość i frustrację.

Wieczorem próbowałam dodzwonić się do córki, ale nie odbierała. Po północy to ona zadzwoniła do mnie. Była spanikowana i płakała. Włodek miał wypadek: wjechał z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę na skrzyżowanie i zderzył się innym autem…

Włodek był ranny, ale przytomny, gorzej z pasażerami tamtego samochodu. Kierowca zginął na miejscu, a sześcioletnia dziewczynka była sparaliżowana od pasa w dół… Włodkowi przedstawiono zarzuty karne. Groziło mu do dwunastu lat więzienia. Spotkaliśmy się kilka miesięcy później.

– Monika mnie zostawiła przed ślubem – powiedział przed salą rozpraw. – Kiedy tylko zobaczyła, ile muszę zapłacić poszkodowanym, zwinęła żagle… Od początku chodziło jej tylko o kasę…

Byłam przy nim w sądzie, ale nie ze współczucia. Musiałam trzymać rękę na pulsie, bo to ja – na jego prośbę – miałam opiekować się domem i majątkiem podczas jego odsiadki. Zgodziłam się ze względu na Wiktorię, choć najchętniej nigdy więcej nie oglądałabym tego człowieka na oczy. Wciąż widziałam zrozpaczoną twarz kobiety, której męża zabił, a dziecko okaleczył, bo chciał rozładować emocje po kłótni z kochanką. Brzydziłam się nim!

Również Wiktoria była zdruzgotana czynem ojca. Postanowiła jednak uporać się z tym po swojemu: zrobiła certyfikat instruktora hipoterapii i rozpoczęła terapię z ofiarą wypadku. Mandala okazała się idealnym koniem do hipoterapii. Mała Alinka, dziewczynka z uszkodzonym po zderzeniu z audi mojego eksmęża kręgosłupem, robiła niezwykłe postępy. Kolejne lato było szczególne pod tym względem.

– Teraz położymy się na szyi konia – powiedziała Wiki do Alinki i mała pochyliła się do przodu w ramionach siedzącej za nią Wiki.

Mandala szła spokojnym, równym krokiem, a bezwładne nóżki dziecka obijały jej się o boki. Nagle zobaczyłam, że jej jedna noga przesuwa się w tył. A potem znowu w przód.

– Wiki! – podbiegłam do klaczy. – Spójrz!

Chwilę później razem z mamą Aliny patrzyłyśmy, jak jej córeczka samodzielnie porusza kolanami. Odzyskiwała władzę w nogach! Dzięki hipoterapii udało się całkowicie zrehabilitować Alinkę. Oraz Jasia, Madzię, Łukaszka i kilkanaścioro innych dzieci.

Trzeba było sprzedać nasz elegancki dom – mój eksmąż podpisał wszystkie papiery – ale nie wyprowadziłyśmy się z Wiki daleko. Mieszkamy za łąkami w typowym wiejskim domku z dużą stajnią. Mamy cztery konie, wszystkie od fundacji ratującej je przed rzeźnią. Konie pracują w naszym ośrodku hipoterapii.

Ja przekonałam się też, że kontakt z końmi leczy nie tylko ciało, ale i duszę, bo po traumie zdrady i rozwodu odnalazłam równowagę emocjonalną właśnie… w stajni. A właściwie na łące, gdzie latem zaganiam konie i patrzę, jak istoty, które wycierpiały w życiu dużo więcej niż ja, cieszą się na nowo życiem!

-->