„Po śmierci ukochanego męża pogrążyłam się w rozpaczy. Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybym nie poznała Kamila”

„Gdy już się żegnaliśmy, zdobyłam się na odwagę i pocałowałam go. Nie odwzajemnił pocałunku. Nie odsunął się, nie odepchnął mnie, lecz znieruchomiał i zesztywniał, a ja zrozumiałam, że popełniłam straszny błąd. Odskoczyłam od niego, przeprosiłam, rozpłakałam się. Czułam się okropnie zażenowana. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię”.

Byliśmy zaledwie trzy miesiące po ślubie, kiedy mój mąż zginął. Tragiczny wypadek w górach. Marcin uwielbiał się wspinać, a ja zawsze się o niego bałam, kiedy wyruszał zdobywać kolejne szczyty – i któregoś feralnego dnia moje najgorsze lęki stały się rzeczywistością. Zerwała się lina, spadł w przepaść i zginął na miejscu. Miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat i całe życie przed sobą. Marzyliśmy o dwójce dzieci, domu na wsi i psie. Mieliśmy zwiedzać razem świat, mieliśmy się razem zestarzeć… i te wszystkie marzenia zniknęły w jednej chwili.

Przybłąkał się do mnie jakiś pies

Do dnia pogrzebu jakoś się trzymałam. Załatwiałam formalności związane z pochówkiem, miałam dużo roboty, nie pozwalałam sobie na załamanie. Byłam jak robot, wykonywałam wszystkie czynności, na które się zaprogramowałam, ale czułam się, jakbym nie była sobą, tylko aktorką odgrywającą swoją rolę. Nic nie czułam: ani bólu, ani żalu, ani gniewu czy buntu, kompletnie nic. Jakby ktoś odurzył mnie narkotykami – świat wydawał mi się nierzeczywisty i daleki. Nie płakałam. Jeszcze nie wierzyłam, że on naprawdę odszedł, że już nie wróci…

Dopiero po pogrzebie, podczas stypy, nagle dotarło do mnie z całą mocą, że na zawsze i nieodwracalnie straciłam ukochanego mężczyznę. Uciekłam do łazienki i tam się rozpłakałam. A kiedy już zaczęłam płakać, nie mogłam przestać. Mama położyła mnie do łóżka, przykryła kołdrą i pocałowała w czoło – tak jak robiła, kiedy byłam małą dziewczynką. Ukryłam twarz w poduszce i głośno szlochałam w poszewkę.

Przez kolejne dni wychodziłam z łóżka tylko do łazienki. Mama przynosiła mi jedzenie, ale nie byłam w stanie niczego przełknąć. Na zmianę płakałam i spałam. Po dziesięciu dniach mama zaciągnęła mnie prawie siłą do lekarza, który wypisał mi receptę na antydepresanty. Leki przytłumiły ból, lecz go nie usunęły. Nie da się pigułkami wyleczyć rozpaczy. Polepszyło mi się jednak na tyle, że wróciłam do pracy, zaczęłam jeść, a płakałam już tylko wieczorami. Jakoś egzystowałam, lecz każdy mój dzień był szary i smutny.

Często śniło mi się, że jestem z Marcinem. Szliśmy razem górskim szlakiem albo wygłupialiśmy się w aquaparku. Brał mnie w ramiona, całował i byłam szczęśliwa. Potem sen się kończył i musiałam wrócić do rzeczywistości. Do świata bez niego. I tak mijały dni, tygodnie, miesiące…

Któregoś dnia siedziałam na ławce w parku i myślałam o Marcinie. Po policzkach płynęły mi łzy, nic nie widziałam przez ich zasłonę. Wtem poczułam na dłoni zimny, wilgotny dotyk. Wzdrygnęłam się i otworzyłam oczy. Przede mną siedział pies, trącał mnie nosem i patrzył mądrymi, brązowymi jak matka ziemia oczami. Jego spojrzenie mówiło: rozumiem cię, bo ja też jestem smutny i sam. Zaskomlał i polizał mnie po ręce. Pogłaskałam go, a on pomachał ogonem. Potem ułożył się u moich stóp i jakiś czas tak siedzieliśmy razem, ciesząc się swoją obecnością, dzieląc się swoim smutkiem.

Kiedy wreszcie wstałam i zaczęłam odchodzić, pies ruszył za mną. Na próżno próbowałam go odgonić, uparł się i odprowadził mnie aż pod dom. Nie mogłam przecież zamknąć mu drzwi przed nosem. Zostawić za progiem na pastwę losu. Zaprosiłam go do środka, dałam wody i poczęstowałam smażonym filetem z dorsza, który został mi z wczoraj. Wypił, zjadł, trącił mnie łapą i szczeknął, zupełnie jakby mówił: „dziękuję”. Następnie położył się przy moim fotelu i zasnął.

Czuł się u mnie, jakby był u siebie. Hm, właściwie mogłabym go zatrzymać. Przecież chcieliśmy mieć psa. Marcin wybrałby właśnie takiego, znajdę albo kundla ze schroniska. Mówił, że przygarniemy, a nie kupimy. Cały Marcin…

Na wspomnienie męża znów się rozpłakałam. Boże, nie mogę brać sobie na głowę zwierzaka, będąc w takim stanie. Jak się nim zajmę, skoro nie potrafię poradzić sobie sama ze sobą? Kiedy się uspokoiłam, zadzwoniłam do schroniska. Powiedziałam, że przybłąkał się do mnie pies i że im go przywiozę. Zbudziłam znajdę i zaprowadziłam do zaparkowanego pod blokiem samochodu. Szedł za mną ochoczo. Polubił mnie, zaufał mi, a ja… zamierzałam go oddać, odtrącić. Czułam się z tym podle i przez całą drogę płakałam. Pod schroniskiem czekał już nas jeden z pracowników.

Wysiadłam, pies za mną.

– Co się stało? Dlaczego pani płacze? – zapytał z troską mężczyzna.

– Po… prostu… mi go żal – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło.

I wtedy stało się coś niesamowitego: pracownik schroniska podszedł, objął mnie i mocno przytulił.

Poczułam, że coś mnie do niego ciągnie

Ciepły, opiekuńczy uścisk potężnych męskich ramion sprawił, że całkiem się rozkleiłam. A on niczemu się nie dziwił, o nic więcej nie pytał, tylko tulił mnie do siebie. Dotyk jego silnego ciała był taki przyjemny, taki krzepiący, że chciałam, by trwał jak najdłużej.

Gdy przestałam beczeć, wyswobodziłam z jego objęć i zawstydzona mruknęłam:

– Przepraszam za to przedstawienie.

– Nie ma za co przepraszać. Tyle że nie ze mną powinna pani negocjować… – wskazał brodą na mój samochód.

Kiedy ja płakałam, a on mnie pocieszał, pies wrócił do wozu i usiadł na siedzeniu pasażera. Widok jego mordki i ufnych oczu sprawił, że nagle zdecydowałam: nie zostawię go. Skoro mnie wybrał, jakoś się sobą zajmiemy.

– Przepraszam, ale jednak zabiorę go z powrotem. Przepraszam za kłopot i zamieszanie. Wiem, miałam nie przepraszać, ale…

– Nie ma sprawy.

Mężczyzna ze schroniska uśmiechnął się szeroko i znowu mnie uściskał. Zachowywał się bardzo poufale jak na zupełnie obcego człowieka, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Obudził we mnie emocje, które jak mi się zdawało, pogrzebałam na zawsze wraz z moim zmarłym mężem. Odczucia takie jak przyspieszone bicie serca, motyle w brzuchu, onieśmielenie pomieszane z podekscytowaniem. Mówiąc wprost: poczułam do niego tak silny pociąg, że aż mnie to zszokowało i trochę wystraszyło.

Z drugiej strony, po raz pierwszy od pogrzebu męża poczułam coś innego niż smutek, coś dobrego, ciepłego, budzącego nadzieję. To było jak wyjście z długiego, mrocznego tunelu na światło dzienne. Jak wzięcie głębokiego oddechu po wypłynięciu spod wody, jak nadejście wiosny po wyjątkowo srogiej zimie. Nie mogę tego przegapić, pomyślałam.

– Proszę pana, proszę mi pomóc. Chcę zatrzymać psa, ale nie wiem, czy sobie poradzę, jestem sama, nieco pogubiona. No i nigdy wcześniej nie miałam psa, nie wiem, co trzeba kupić i… i w ogóle! – uśmiechnęłam się bezradnie, błagalnie.

– Jasne, że pomogę. Od tego tu jestem. Przede wszystkim psa trzeba zabrać do weterynarza, zaszczepić i odrobaczyć. I sprawdzić, czy ktoś go nie szuka. Ma pani teraz czas? Możemy od razu to załatwić.

– Może pan wyjść z pracy? – zdziwiłam się.

– Jestem tutaj wolontariuszem. I Kamil, nie żaden pan – posłał mi uroczy uśmiech;

Pojechaliśmy razem do weterynarza, potem do sklepu zoologicznego. Na koniec zaprosiłam go do siebie na kawę, a on się zgodził. Siedzieliśmy na kanapie z psem u stóp, rozmawialiśmy i popijaliśmy kawę z ekspresu. Gdy już się żegnaliśmy, zdobyłam się na odwagę i pocałowałam go. Nie odwzajemnił pocałunku. Nie odsunął się, nie odepchnął mnie, lecz znieruchomiał i zesztywniał, a ja zrozumiałam, że popełniłam straszny błąd.

Zostaliśmy najlepszymi przyjaciółmi

Odskoczyłam od niego, przeprosiłam, a potem znowu, chyba po raz setny tego dnia, rozpłakałam się. Czułam się okropnie zażenowana. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

– Przestań, dziewczyno, nie zrobiłaś nic złego. Miło mi, naprawdę, komu nie pochlebiłoby zainteresowanie pięknej kobiety, ale mam żonę, którą kocham. Nie noszę obrączki, bo mi przeszkadza w pracy. Więc…

Więc poprosiłam go, żeby sobie poszedł. Posłuchał mnie, lecz obiecał, że wróci.

– Będę sprawdzał, jak dbasz o tego psiaka i o siebie. Nie myśl, że tak was zostawię! 

Na sam koniec jeszcze raz mnie przytulił.

Myślałam, że powiedział tak tylko z uprzejmości, ale faktycznie wrócił. I chociaż na początku czułam się skrępowana z powodu tamtego pocałunku, to on zachowywał się tak, jakby nic się nie wydarzyło, więc i ja przestałam się tym przejmować. Kamil troszczył się o mnie bez żadnych podtekstów damsko-męskich, pomagał mi ze zwykłej, ludzkiej życzliwości. Zaprzyjaźniliśmy się. To dzięki niemu i Kajtkowi, jak nazwałam mojego psa, zaczęłam w końcu wychodzić z żałoby. Powoli, krok po kroku, spacer po spacerze, rozmowa po rozmowie.

Kiedyś spytałam Kamila, czy jego żona nie jest o mnie zazdrosna.

– Nie – odparł bez wahania.

– Czemu?

– Bo nie.

W tym „bo nie” kryło się całe morze znaczeń. Bo miłość nie oznacza zawłaszczania. Bo partnerstwo to zaufanie. Bo zaopiekował się mną, tak jak ja zaopiekowałam się Kajtkiem. Bo był moim kołem ratunkowym. Bo stał się moim najlepszym przyjacielem, którego potrzebowałam bardziej niż on mnie. Bo może kiedyś będę mogła mu się odwdzięczyć.

-->