Dom stał się pusty i cichy, dosłownie jak grób. I co, teraz zawsze tak będzie? Mam tu czekać samotnie, aż ktoś mnie odwiedzi?
Pewnego dnia poczułam się nikomu niepotrzebna. Pochodziłam po pustych pokojach domu, posiedziałam w ogrodzie, potem weszłam do kuchni. Nie miałam ochoty jeść. Po co robić obiad dla jednej osoby? W końcu usiadłam na krześle przy stole i rozpłakałam się.
Miałam 73 lata i moje życie się skończyło
A jeszcze miesiąc temu nic tego nie zapowiadało. Jeszcze miesiąc temu dom był pełen ludzi – mój syn, Wojtek, zajmował gabinet na piętrze i często głośno rozmawiał przez Skype’a z kolegami z pracy. Beata, moja synowa, też często pracowała w domu – jest projektantką w dużej firmie odzieżowej. Ja miałam natomiast pełne ręce roboty z wnukami – dwuletnimi bliźniakami, nie wspominając o psie Beaty i Wojtka, wielkiego golden retrievera.
Wszyscy mieszkaliśmy w moim domku na przedmieściach. Wprowadziłam się tu po ślubie ze Stanisławem. Wtedy mieszkali tu jego rodzice, ale po ich śmierci dom przeszedł na nas. Staszek zmarł dziesięć lat po ślubie, od tamtej pory w moim życiu był tylko Wojtek. No i teściowie, którymi musiałam się opiekować. Odeszli osiem lat temu, jedno po drugim w odstępie miesiąca.
Najpierw teściowa zmarła na raka trzustki (na szczęście nie męczyła się długo). Teść, który całe życie na nią wylewał swoje żale za wszelkie niepowodzenia i wydawało się, że nie może już na nią patrzeć – od dnia pogrzebu zaczął gasnąć w oczach, no i zawinął się w miesiąc. Tak więc ja i Wojtek mieszkaliśmy w domku z ogrodem sami.
Kiedy trzy lata temu syn się ożenił, powiedziałam, że po co mają iść gdzie indziej, skoro cały dom stoi pusty. A że ja jestem na emeryturze, to im pomogę. I finansowo będzie nam łatwiej. Wojtek się ucieszył, ale po mojej synowej jakoś przesadnego szczęścia nie widziałam.
Ale wyjścia innego nie było – w końcu nie mieli pieniędzy na własne mieszkanie.
– A jak już umrę – mówiłam – cały dom będzie wasz.
– Mamo… – Wojtek się krzywił, bo nie lubił, kiedy mówiłam o swojej śmierci; ale to przecież naturalne. Moja mama zmarła w wieku 68 lat, babcia miała 65 lat. Powiedzmy, że ja dożyję 70. To już i tak niedługo. Wojtek i Beata muszą się więc przygotować. Tak czy inaczej, nie musiałam cierpieć na syndrom pustego gniazda, bo mój jedyny syn z domu nie odszedł.
Oni stali się całym moim życiem…
Z przyjemnością opiekowałam się nim i jego żoną, całkiem znośną jak na synową. Owszem, czasem czułam do niej żal, że kuchnię raczej omija, ale robili zakupy, więc przeważnie nie miałam nic przeciwko temu, że tylko ja gotuję. Kupili nawet zmywarkę, ale maszyna nie umyje naczyń tak dokładnie jak człowiek. I bierze prąd.
– Mamo – tłumaczył mi Wojtek – zmywarka oszczędza tyle wody, że nawet jeśli doliczymy proszki i prąd, i tak wyjdzie taniej. I bez roboty.
– Akurat – zżymałam się. – I tak muszę po niej domywać.
– Tak? A ja nie widzę takiej potrzeby – odezwała się Beata.
– Bo generalnie wszystko ci wisi – powiedziałam szczerze.
– Mamo! – Wojtek znów się skrzywił. No co, miałam rację.
Beata nie myła naczyń, uznając, że skoro jest zmywarka, to wystarczy włożyć tam wszystko i gotowe. Nie prasowała, bo próbowała mi wmówić, że ubrania i pościel prasowania nie wymagają. Że niby teraz są inne tkaniny. W sprzątaniu pomagała od święta, bo miała ważniejsze rzeczy do robienia niż latanie codziennie ze ścierką do kurzu. Więc ja latałam.
Ale skoro oni cały dzień pracowali, a ja siedziałam w domu, to przynajmniej miałam co robić. Kiedy zaś pojawiły się bliźniaki – Patryk i Bartek – miałam ręce pełne roboty od świtu do zmroku. Jedynie udawało mi się raz w tygodniu wyskoczyć do Bożeny, mojej przyjaciółki, na kawę. Próbowała wyciągnąć mnie na jakieś spotkania, ale naprawdę nie miałam czasu.
Wnuki były bardzo wymagające, a od Wojtka i Beaty nie dostawałam zbyt dużej pomocy. Rozumiałam jednak – oni pracowali, robili kariery. W końcu mogli, skoro nad ogniskiem domowym pieczę sprawowałam ja. Byłam zmęczona, lecz nie narzekałam.
Takie przecież jest życie kobiety
Miałam rodzinę i byłam szczęśliwa. Czasem współczułam Bożenie, wdowie, której dzieci wyjechały w świat, a ona została sama w trzech pokojach, nikomu niepotrzebna. Nawet przez moment do głowy mi nie przyszło, że i mnie czeka taki los. Tydzień po grudniowych świętach, gdy położyłam dzieci spać i zbierałam się do sprzątnięcia w kuchni (znów musiałam powyjmować brudne naczynia ze zmywarki, synowa z uporem maniaka je tam wsadzała), Wojtek wyjrzał z salonu i powiedział:
– Mamo, przyjdziesz do nas na chwilę? Coś w jego głosie było takiego, że postanowiłam posprzątać później. Weszłam do pokoju. Wojtek i Beata siedzieli obok siebie na kanapie i patrzyli na mnie dziwnie. Usiadłam w fotelu.
– Coś się stało? – spytałam. Syn przełknął ślinę, a potem wypalił:
– Mamo, przyszedł czas, żebyśmy poszli na swoje. Wynajęliśmy mieszkanie od 1 stycznia i od jutra zaczniemy się wyprowadzać.
Jakby we mnie piorun strzelił! Ale dosłownie – ja naprawdę poczułam, jak serce mi staje na moment, po plecach przechodzi prąd.
– Dlaczego? – spytałam. – Najwyższy czas, żebym zajęła się swoją rodziną – powiedziała Beata.
– A co, ja się źle zajmowałam? – nóż mi się w kieszeni otworzył.
– Nie, mamo – Wojtek położył dłoń na kolanie Beaty, a ona zacisnęła wargi. – Jesteśmy ci bardzo wdzięczni za pomoc, za te lata wyrzeczeń i poświęceń. Ale teraz, kiedy dostaliśmy podwyżki i awanse, stać nas na własne mieszkanie. A ty będziesz mogła wreszcie zająć się własnym życiem. O czym on mówił? Nie rozumiałam.
– Wy jesteście moim życiem – powiedziałam. – Ty, chłopcy. I ty – spojrzałam na synową, choć ona nie miała zbyt przyjaznego wyrazu twarzy. Przez cztery lata starałam się stworzyć jej jak najlepsze warunki, a ona się dąsa? – Jeśli odejdziecie, ja… ja nie będę miała po co żyć.
– Niech mama nie dramatyzuje – powiedziała Beata, a Wojtek zacisnął mocniej dłoń na jej kolanie; tym razem nie pomogło. – Przestań mnie uciszać. Robimy to nie tylko dla siebie, bo chcemy wreszcie żyć po swojemu…
– A ja wam bronię?
– …ale także dla mamy. Może teraz mama nie będzie narzekać, skarżyć się i w ogóle – machnęła jakoś tak dziwnie ręką. – I tak nie możemy żyć po swojemu, wychowywać dzieci po swojemu ani nic, bo mama przejęła całkowitą kontrolę nad wszystkim…
– Bo wy nie macie czasu – wtrąciłam. – Nie, dlatego, że mama wszystko zaanektowała…
– Mamo, Beatko, proszę – jęknął Wojtek. – Przestańcie. Chodzi o to, że my musimy zająć się własnym życiem, a mama własnym. Po prostu. I wyprowadzili się. Nie pomogły moje prośby i tłumaczenia. Ani uczuciowe, ani ekonomiczne.
To właśnie był mój największy grzech
Siedziałam więc w kuchni przy stole i płakałam. Wtedy pojawiły się Bożena i Jadźka, moje dawne przyjaciółki, na które od lat nie miałam czasu. Wyżaliłam im się przy kawie.
– Boże, nareszcie – powiedziała Bożena, a Jadźka dodała: – Mądre masz dzieci, nawet synową, na której ciągle wieszałaś psy.
– Wcale nie wieszałam – chlipnęłam.
– Wieszałaś. I tak się dziwię, że wytrzymali z tobą cztery lata. Zatkało mnie. – No, co tak patrzysz? – Jadźka jak zwykle się nie patyczkowała. Przed emeryturą była księgową w dużej fabryce i trzymała finanse twardą ręką. Jej ostry język i wrodzona złośliwość sprawiały, że nawet dyrektorzy się jej bali. Zwłaszcza że była fachowcem i wiedziała, co mówi. – Zadusiłaś ich tą swoją opieką i miłością. Nie pozwoliłaś, by o czymkolwiek w domu decydowali. Sama opowiadałaś, jak wyrywałaś Beacie rzeczy do prania z rąk, bo uważałaś, że ty zrobisz to lepiej, a poza tym, ona pewnie zmęczona po pracy. A o naczyniach wyjmowanych ze zmywarki nawet nie będę wspominać, bo śmiać mi się chce. Ani słowa – uniosła rękę, czym zamknęła mi buzię. – Jak chciałaś mieć dom pełen ludzi, to trzeba było zrobić to mądrze. Teraz za późno.
– To co mam robić? Dla kogo?
– Żyć – odparła Bożena. – Dla siebie.
Nie do końca rozumiałam, o co jej chodzi, ale zgodziłam się, że przez miesiąc będę robić to, co one mi każą. Nie miałam wyjścia, zagroziły, że zamieszkają u mnie i zaczną remont. Bożena może blefowała, ale Jadźka… wiedziałam, że jest do tego zdolna. Zaczęłam chodzić do klubu seniora. Na warsztaty garncarskie. Na gimnastykę dla starszych osób.
Bożena zaciągnęła mnie do sklepu i zmusiła, bym kupiła sobie kilka nowych rzeczy do ubrania. I obcięła mi włosy (z zawodu jest fryzjerką), i ufarbowała. Kiedy minął miesiąc, już bez zachęty kontynuowałam nowe życie.
Warsztaty garncarskie zamieniłam na rysunek, bo bardziej mnie to pociąga. Zapisałam się do klubu książki. Poszłam do kosmetyczki. Codziennie wpadam do klubu seniora na karty i plotki. Zapisałam się na uniwersytet trzeciego wieku. I od czasu do czasu zaglądam do mieszkania mojego syna, by pobawić się z wnukami. Czasem odbieram ich z przedszkola, jak opiekunka nie może. Znów mam kalendarz wypełniony, ale tym razem czuję w sobie jakąś nową, ożywczą energię. Pierwszy raz od… czterdziestu lat?
Kiedy zrobiłam rachunek sumienia, wyszło mi, że od kiedy urodziłam Wojtka, nie miałam czasu dla siebie, zawsze żyłam dla innych… Zapomniałam o sobie! A to największy grzech, jaki można wobec siebie popełnić.