„Jestem matką od garów i pichcenia. Dorosłe córki nigdy nie zaprosiły mnie na obiad, tylko stołują się u mnie”

„Zawsze myślałam, że jestem potrzebna, ale czy kochana? Córki zwalały mi się na głowę z rodzinami, a ja z marnej emerytury gotowałam dla nich niemal na cały tydzień. Dla mnie nie zostawało nic, ale obmyśliłam plan. Jego finał był zaskakujący”.

Ta sytuacja trwa od tak dawna, że przestałam zauważać, jak bardzo jest nienormalna. Choć w głębi serca coś mnie jednak uwierało…

– Poproszę kilo cielęciny i może z dziesięć plasterków tej kiełbasy z promocji – odezwałam się do ekspedientki w moim sklepie mięsnym.

– Znowu dzieci na obiad przychodzą? – uśmiechnęła się pani Basia. – Dobrze im z taką mamą.

– Och, dobrze, że jeszcze chcą przychodzić – machnęłam ręką. – Wie pani, jak to młodzi, są tacy, co matkę tylko na święta odwiedzają, bo takie dzisiaj tempo życia. A moje córki co tydzień ze mną do stołu siadają.

Naprawdę uważałam, że mam szczęście, bo udawało mi się gromadzić rodzinę przy stole tydzień w tydzień. Paulina zawsze przychodziła z mężem i synkiem, a Martynka i Witold, jako młode małżeństwo, na razie we dwójkę. Miałam więc co robić już od piątku, bo przygotować obiad dla sześciu osób, i to jeszcze taki z zupą i deserem, to nie jest kwestia pięciu minut. Stałam więc przy kuchni nieraz przez całą sobotę, obierałam ziemniaki, kroiłam warzywa na sałatki (bo zawsze musiały być minimum trzy różne) i piekłam ciasta.

W niedzielę już od rana nakrywałam do stołu, w sezonie zrywałam z ogródka świeże kwiaty i pucowałam łazienkę, żeby córki i zięciowie nie wzdrygali się na widok zacieków na lustrze czy wannie. Kiedy dzwonił pierwszy dzwonek do drzwi, na ogół byłam już bardzo zmęczona, ale przecież było warto.

– Pyszna cielęcina, mamo! – zachwalała Paulina. – Jak zostanie, będę mogła wziąć w słoiczku dla Jarusia na jutro?

– Oczywiście, niech je, jak mu smakuje! – zgadzałam się zawsze. – Rosołek też ci przelać do słoika?

– O, ja też bym wzięła rosół! – zgłosiła się Martyna. – W pracy włożę do mikrofalówki i będę mieć obiad.

I tak właściwie utarło się, że muszę gotować podwójnie, bo młodzi z wielką chęcią zabierali „resztki”. Po niedzielnym obiedzie zostawały mi więc tylko talerze i garnki do umycia. Nie miałam odwagi wspomnieć dzieciom, że właściwie nic by się nie stało, gdyby te „resztki” zostały dla mnie.

Przynajmniej nie musiałabym się martwić, co jeść przez cały kolejny tydzień. Powiedzmy sobie szczerze, emerytura byłej nauczycielki to grosze. W niedzielę więc karmiłam dzieci cielęciną i indykiem, a od poniedziałku do soboty jadłam najtańszy ser i kiełbasę na chlebie bez masła. Ale uważałam, że to mój wybór, i byłam zadowolona z takiego obrotu spraw.

Poza córkami i ich rodzinami nie miałam nikogo

Od lat jestem wdową, moi bracia mieszkają daleko. Nawet moja najlepsza przyjaciółka, taka jeszcze z młodzieńczych lat, wyjechała do Belgii 10 lat temu. I właśnie nagle zadzwoniła, że wraca do kraju! To, co zostanie, biorą do domu

– Zarobiłam dość na opiece nad dziećmi, teraz chcę się nacieszyć tymi pieniędzmi i spokojnym życiem, póki jeszcze mam czas – oznajmiła. – Będziemy chodzić na kawkę, do kina i gadać bez końca, jak na studiach!

Zdziwiłam się, widząc Olę na dworcu. Kiedy wyjeżdżała, wyglądała jak zwykła starsza pani, ubrana w jakieś beże i brązy, z włosami po domowej trwałej. A teraz? Z Brukseli wróciła prawdziwa dama! W butach na obcasie, z modnie obciętymi, prostymi włosami bez śladu siwizny i długimi paznokciami pomalowanymi na fioletowo. Podbiegła do mnie, machając elegancką torebką.

– Mania! – padła mi w ramiona i owionął mnie miły zapach jej perfum.

– Mamo! – usłyszałam sekundę później. – Nie uciekaj mi!

Kiedy już się od siebie oderwałyśmy, zdałam sobie sprawę, że z lotniska w Warszawie odebrała ją córka, Ada. Była w wieku mojej Pauliny. Teraz niosła na ramieniu wielką torbę i ciągnęła ogromną popielatą walizkę.

– Póki nie znajdę nowego lokum, zamieszkam u Ady – wyjaśniła Ola, kiedy szłyśmy do taksówki. – To co, wpaść do ciebie jutro? Idziemy na kremówki?

– Jutro jest sobota… – zawahałam się. – W niedzielę mam gości, muszę przygotować obiad.

– Jakich gości? – zainteresowała się. Wyjaśniłam, że chodzi o moje córki, zięciów i wnuka. Sekundę później przyszedł mi do głowy nowy pomysł i zaprosiłam Olę na ten obiad.

– Cudownie! – ucieszyła się. – Przyniosę wino!

W niedzielę przyniosła jednak nie tylko wino, ale i bombonierkę oraz ozdobne rękawice kuchenne w prezencie. Przy stole opowiadała o pracy w Belgii, o swoich pracodawcach, ich bardzo grzecznych i kulturalnych dzieciach oraz koncertach, na które „państwo” zabierali ją w każdy pierwszy wtorek miesiąca. Widziałam, że zrobiła naprawdę duże wrażenie na moich córkach.

Może dlatego Paulina tym razem poprosiła o przelanie zupy pomidorowej do słoika w kuchni, a nie przy stole. Również Martyna jakoś dyskretniej zgłosiła się z pudełkiem na kotlety. Ale Ola i tak to zauważyła.

– Dziewczyny lubią twoją kuchnię – zaśmiała się, pomagając mi sprzątnąć ze stołu, kiedy goście poszli. Co ciekawe, żadnej z moich córek nigdy nie przyszło do głowy zaproponowanie mi pomocy w zmywaniu.

– A co one gotują, kiedy ty przychodzisz do nich?

– One…? – znieruchomiałam z półmiskiem w ręce.

– Ja… ja nie chodzę do córek na obiady.

– Naprawdę? – zdziwiła się. – Mówiłaś chyba, że spotykacie się co niedzielę. To jak to? Zawsze u ciebie?

– No tak – nagle poczułam się skrępowana, jakby Ola odkryła jakąś moją brudną tajemnicę. – Wiesz, u mnie jest dużo miejsca, mam trzy pokoje.

„Znowu ta Ola?!” – krzyknęła córka

Ola tego nie skomentowała, ale widziałam, że zdumiały ją takie relacje rodzinne. Tego samego wieczoru i ja zaczęłam się zastanawiać, czy to zupełnie normalne i zdrowe, że zawsze ta sama osoba organizuje miniprzyjęcie, a „goście” nawet nie przynoszą wina czy głupiego kwiatka. Bo musiałam przyznać sama przed sobą, że moje córki traktowały obiady u mnie jako coś absolutnie normalnego, niewymagającego nawet podziękowań.

Po prostu przychodziły z rodzinami, najadały się i zabierały wszystko, co dało się zjeść następnego dnia, nie pytając, czy i mnie nie przydałoby się trochę mięsa albo zupy. „Z drugiej strony – myślałam – wiele dorosłych dzieci w ogóle nie utrzymuje kontaktów z rodzicami. Dzwonią z okazji Dnia Matki i to wszystko. A ja mam dobry kontakt z córkami i jedynym wnukiem, właśnie dzięki tym niedzielnym obiadom”.

Ola jednak widziała to inaczej.

– Kochana, w niedzielę jest koncert plenerowy w parku – oznajmiła z ekscytacją parę dni po obiedzie u mnie. – Będą wszystkie przeboje „Czerwonych Gitar”! Musimy iść!

– Ale, Ola… – zaprotestowałam. – Wiesz, że w niedzielę są u mnie dzieci. Robię kaczkę i zupę z dyni.

– Maniu – Ola spojrzała mi poważnie w oczy – twoim córkom nic się nie stanie, jeśli raz same ugotują sobie niedzielny obiad. A taki koncert zdarza się raz na wiele lat. Zresztą mam pomysł! Przed koncertem ja cię zapraszam na obiad. Pójdziemy do jakiejś restauracji, co ty na to? Z Olą trudno dyskutować, więc w końcu się zgodziłam…

– Ale jak to, mamo? – w głosie Pauliny zabrzmiała pretensja, gdy jej powiedziałam o swoich niedzielnych planach. – To może chociaż zrób tę kaczkę, a ja wpadnę wieczorem, żeby ją wziąć na poniedziałek do pracy, co? Podobnie zareagowała Martyna.

– Ale, mamo, przecież jesteśmy umówieni… To niedziela!

– No tak, córcia, tylko że jest ten koncert, i Ola zaprosiła mnie na…

– Znowu ta Ola! – nie dała mi skończyć córka. – Nie wystarczy, że wprosiła się na nasz rodzinny obiad? A teraz jeszcze zabiera cię gdzieś w niedzielę? Przez moment milczałam zdumiona tymi bzdurnymi zarzutami, aż Martyna nieco złagodziła ton.

– No dobrze, mamo, faktycznie, idź na ten koncert. Ale kaczkę zrobisz i tak, prawda? Podesłałabym Witka, żeby wziął nasze porcje do pudełka. Wiesz, będziemy mieć do pracy…

Byłam tak zaskoczona tą propozycją, że nawet nie zaprotestowałam, i obiecałam jej tę kaczkę na wynos. Tak samo umówiłam się ze starszą córką, która dodatkowo zażądała jeszcze słoika „obiecanej” zupy dyniowej. Zdałam sobie jednak sprawę, że wcale nie czuję się z tym dobrze. I że na pewno nie powiem tego Oli.

– I jak, smakują ci kalmary w cieście? – zapytała przyjaciółka w niedzielę. Byłyśmy w chińskiej restauracji. Ja pierwszy raz w życiu, Ola po raz kolejny, bo w Belgii nauczyła się jeść chińszczyznę.

– Całkiem dobre – przyznałam. – Ale dzieciom bym tego nie podała – zażartowałam i naraz spoważniałam pod spojrzeniem Oli.

– Ciągle mówisz o nich „dzieci” – powiedziała łagodnie, z namysłem. – Czy Paulina nie ma trzydziestu pięciu, a Martyna trzydziestu lat? A ich mężowie nie są dorosłymi facetami? Jedyne dziecko, jakie tu widzę, to twój wnuczek…

– O co ci chodzi? – żachnęłam się. – Jasne, dziewczyny są dorosłe, ale ciągle jestem ich mamą. Spotykamy się, bo to dla nas ważne!

– Marylka, to nawet nie są dziewczyny – pokręciła głową Ola. – Widziałam je, obserwuję, co się dzieje. To są dorosłe kobiety, które zwyczajnie wykorzystują sytuację. Dlaczego nigdy nie zapraszają ciebie na obiad? Dlaczego nie pomagają ci w zmywaniu? Oni wszyscy po prostu przychodzą na gotowe i uważają, że im się to należy. Nie pomyślałaś, że coś tu jest nie tak?

Co zrobię, jak się na mnie obrażą?

Bardzo chciałam zaprotestować i zabronić Oli wtrącać się w moje rodzinne sprawy, lecz nagle przypomniałam sobie, co powiedziała Martyna. W głowie zabrzmiał mi jej oburzony, pełen pretensji ton, że Ola gdzieś mnie zabiera w niedzielę, i przez to ona, biedna Martynka i jej mąż, nie będą mieć gotowego obiadu. A chwilę później uświadomiłam siebie, że obie córki natychmiast znalazły rozwiązanie tej niekomfortowej sytuacji: pudełka i słoiczki, w które można było zabrać obiad od mamy na wynos. Wpaść na pięć minut i mieć pyszne, domowe jedzenie za darmo.

– Jesteś pewna, że one spotykają się z tobą, bo za tobą tęsknią? – Ola wstrzeliła się w moje ponure rozmyślania i od razu trafiła w sedno. – Bo zależy im, żeby spędzać z tobą czas? Marylka, ja bym się nie wtrącała, ale powtarzam: mnie się zdaje, że oni wszyscy po prostu cię wykorzystują. Przemyśl to sobie, dobrze, kochana?

Cieszyłam się, że nie powiedziałam przyjaciółce o planach dziewczyn, żeby wieczorem wysłać mężów z pudełkami po kaczkę. Byłoby mi naprawdę wstyd, gdyby się o tym dowiedziała. Ale postanowiłam sprawdzić, czy miała rację z tym wykorzystywaniem. W środę zadzwoniłam do obu córek i zapytałam, czy tym razem ja mogę wpaść na obiad do nich. To było proste pytanie, w dodatku wiedziałam, że i Paulina, i Martyna mają wolne niedziele, bo przecież to zawsze był „nasz” dzień. I okazało się, że Ola miała rację.

– Jak to, mamo, nie u ciebie? – Martynka aż straciła wątek, kiedy powiedziałam jej, że nie gotuję w niedzielę, ale chcę się spotkać. – U nas nie ma miejsca… No, wiesz, przecież my mamy jeden pokój, i ja nie za bardzo wiem, co miałabym ugotować.

– Może być spaghetti – zasugerowałam, siląc się na przyjemny ton. – To jak? O której mogę przyjść? – Mamo, czekaj, oddzwonię do ciebie, dobrze? Muszę zapytać Witka, czy my nie mamy jakichś planów wyjazdowych na weekend… – zastrzegła szybko. – Odezwę się jeszcze.

Oczywiście kwadrans później okazało się, że muszą koniecznie być na grillu u znajomych Witka, i bardzo przepraszają, ale w tę niedzielę się nie spotkamy. Na koniec Martynka wyraziła jeszcze nadzieję, że za kolejny tydzień „wszystko wróci do normy”. Czytaj: „znowu, mamo, zaprosisz nas do siebie na obiad”.

Paulina nawet nie potrzebowała alibi. Po prostu powiedziała, że ona „nie ogarnie obiadu dla tylu osób”, lecz mogę wpaść do niej wieczorem na herbatę. Potem dowiedziałam się, że zmusiła męża, by wprosił ich całą rodzinę na obiad do teściów. Nie zdradziłam Oli szczegółów rozmów z córkami, bo zwyczajnie za bardzo było mi za nie wstyd. Powiedziałam jedynie, że mam wolną niedzielę, i możemy zrobić coś razem.

Odpowiedziała, że wobec tego koniecznie musimy zobaczyć czasową wystawę w naszym muzeum regionalnym. Poszłyśmy więc, a po wystawie usiadłyśmy w ogródku jakiegoś pubu i zamówiłyśmy po kuflu zimnego piwa.

– I jak? Tęsknisz za staniem przy garach i gotowaniem dla dzieci? – Ola zmrużyła oko znad szklanicy. Pomyślałam o niezbyt przyjemnych rozmowach z córkami i odparłam:

– Ani trochę! Aha, i mam jeszcze coś, co chciałabym z tobą omówić – dodałam, delektując się goryczką piwa, promieniami sierpniowego słońca i wolnym popołudniem. Pochyliła się do mnie, a ja wyłuszczyłam jej swoją propozycję. To był plan, który opracowałam poprzedniej nocy, rozmyślając, jak poradzę sobie z samotnością, jeśli dzieci się na mnie obrażą, bo nie będę chciała ich już obsługiwać co niedzielę.

– Serio? Myślisz, że to dobry pomysł, żebym zamieszkała z tobą? – Ola wyglądała na zaskoczoną, ale i ucieszoną moim pomysłem.

– A czemu nie? – wypiłam kolejny łyk piwa. – Mam trzy pokoje, a korzystam z dwóch. Ty szukasz lokum, a przyjaźnimy się od lat. Więc jak, chcesz zostać moją współlokatorką? To był świetny pomysł. A, co ciekawe, kiedy przestałam organizować cotygodniowe obiadki dla rodziny, wcale nie przestaliśmy się spotykać.

Co jakiś czas Paulina z mężem zapraszają mnie do restauracji, a Martyna opanowała sztukę tłuczenia kotletów i podaje je na swoim malutkim stole w kawalerce. Cieszę się, że przyjaciółka otworzyła mi oczy na to, jak wyglądała sytuacja w mojej rodzinie, i mam nadzieję, że mój list pomoże tym kobietom, które też są już zmęczone gotowaniem dla dorosłych dzieci. Bo obiadki nie zawsze muszą być u mamy, naprawdę! A mama też człowiek i ma prawo do swojego życia. Oraz do bycia raz na jakiś czas zaproszoną na obiad, by mogła poczuć się jak gość. I to ten najważniejszy!

-->