Czuję się tak, jakbym obudziła się z głębokiego snu. Jak niedźwiedzica po długiej zimie. Trochę kręci mi się w głowie, trochę łupie w kościach, czuję się głodna i zaniedbana, na ciele i umyśle, więc lepiej mnie nie drażnić, bo mogę ryknąć, pokąsać… Czemu?
Całe życie stawiałam siebie na drugim miejscu. A właściwie na entym… Jako dziewczynka byłam przede wszystkim córką, siostrą i uczennicą. Miałam być grzeczna, dobrze się uczyć, słuchać rodziców i nauczycieli. W domu pomagać przy gotowaniu, sprzątaniu, praniu. Tych obowiązków przybywało, bo urodziłam się dziewczynką, a dziewczynki muszą pomagać mamom. Tata i moi dwaj bracia mogli odpoczywać albo się bawić, zaś my z mamą zawsze miałyśmy coś do zrobienia. Nikt nie kwestionował takiego porządku rzeczy, tak się działo w każdym znanym mi domu. Najpierw obowiązki, potem przyjemności, takie hasło przyświecało mojemu wychowaniu.
Później z dziewczynki stałam się dziewczyną, młodą kobietą, narzeczoną, żoną, matką. Ten schemat przebiegał zdecydowanie szybciej niż dziś. Ślubną sukienkę włożyłam dwa miesiące po maturze. Rok później na świecie pojawiła się moja pierwsza córka, potem druga i w końcu syn. Mimo że maturę napisałam na piątki i szybko zaczęłam pracę jako księgowa, przy trójce dzieci nie było szans na kontynuowanie choćby skromnej kariery zawodowej. To, co bym zarobiła, poszłoby na żłobek, przedszkole, opiekunki, lekarstwa na ciągle łapane choroby, z powodu których musiałabym brać wolne w pracy, bez sensu.
Mój mąż z konieczności został więc jedynym żywicielem rodziny. Pracował jako kierowca autobusu w PKS. Zarabiał dobrze, ale nigdy go nie było. Wiecznie w trasach, od Giżycka po Zakopane. Nigdy nie wiedziałam, czy dziś będzie w Szczecinie, czy we Wrocławiu, dopiero na weekendy zjeżdżał do domu. W tej sytuacji naprawdę nie dałabym rady pracować zawodowo, choć tęskniłam za moim biurem, ciszą, kartkami i długopisami, za wypełnianiem dokumentów, liczeniem i… dostawaniem wypłaty. Jednak cóż – dzieci, choć rosły, wciąż wymagały opieki, pomocy, kontroli, nie miałam chwili, by spokojnie usiąść.
W weekendy, gdy już mąż zjechał do domu, musiało być posprzątane, obiad na stole, a dzieci najlepiej, żeby bawiły się cicho i chodziły na palcach, bo Staszek musiał odpocząć. Lata biegły, mąż zmienił trasy krajowe na lokalne i odtąd był w domu każdego wieczora. Tylko co z tego? Miałam jakby czwarte dziecko do obsługi. Przywykł, że niczego w domu nie robi, i choć starałam się go zmienić w nieco bardziej współczesnego mężczyznę, nie osiągnęłam wielkich sukcesów w tej dziedzinie. Wszystko więc było po staremu, czyli na mojej głowie. Pranie, prasowanie, zakupy, gotowanie, lekcje, powtórki do klasówek, sprzątanie… I nigdy nie usłyszałam „odpocznij, skarbie” albo „ja to zrobię, mamo”. Nigdy.
Moje wnuki to żywe srebra. Trudno je okiełznać
Kiedy na świecie pojawiły się wnuki, oczywistym było, że ja się nimi zajmę, kiedy dziewczynki wrócą po urlopie macierzyńskim do pracy. Przecież i tak „siedziałam w domu” – tak się określało mój wkład w życie rodzinne. Więc co rano dostawałam na służbę jednego wnuka, potem dwoje wnucząt, wreszcie całą czwórkę. Biegałam za nimi, gotowałam im, zmieniałam pieluchy, wychodziłam na spacery, choć jako sześćdziesięciolatce nie było mi łatwo ogarnąć taką ruchliwą gromadkę. Ale jak mogłam odmówić? Przecież to były moje wnuki, kochałam je…
Tyle że nie cieszyła mnie ta opieka. Czułam się coraz bardziej zmęczona i zniechęcona swoim życiem. Fizycznie też nie dawałam rady. Coraz bardziej bolały mnie kości, stawy, coraz trudniej było mi wstawać z łóżka, coraz częściej serce dziwnie kołatało się w piersi… Aż zasłabłam.
Całe szczęście, że w sklepie, podczas robienia zakupów, a nie wtedy, kiedy byłam z dziećmi. Leżąc w szpitalnym łóżku, nadal myślałam w pierwszej kolejności o innych, zamiast o sobie. Po różnych badaniach, pobieraniu krwi, USG, prześwietleniach, przyszła do mnie młoda pani doktor i przedstawiła się jako psycholog.
– Ale ja nie potrzebuję psychologa, po prostu zasłabłam…
– Wiem, pani Wando, fizycznie jest pani zdrowa. No, powiedzmy. Bardzo osłabiona, przemęczona, niewyspana, ale póki co, fakt, jeszcze zdrowa. Czasem tak się zdarza, w głowie się zakręci, cukier na chwilę spadnie… Pytanie, skąd to osłabienie. Bo chyba nie chcemy, żeby się powtórzyło, prawda? Dlatego przyszłam z panią porozmawiać. Wie pani… – mrugnęła do mnie – …za to mi płacą.
Więc porozmawiałyśmy. Nie chciałam jej sprawiać kłopotów. Oj, umiała dziewczyna ciągnąć za język, nie brała tych pieniędzy za nic. Sporo historyjek ze mnie wyciągnęła, obie się pośmiałyśmy, obie się wzruszyłyśmy…
– Pani Wando, a niech mi pani powie, tak na koniec, kiedy ostatni raz pani odpoczywała?
– No… teraz odpoczywam.
Poklepałam szpitalne łóżko, z którego od kilkunastu godzin wstawałam tylko do toalety.
– Teraz to się nie liczy. Teraz pani choruje, pani Wando. Pytam, kiedy zrobiła pani coś tylko dla siebie, tak że nikt pani w tym nie przeszkadzał.
Zamilkłam na dłużej, bo myślałam, myślałam i nic nie mogłam wymyślić. Pomijając chwile na wypicie herbaty w kuchni, kiedy czekałam, aż ziemniaki się zagotują, albo w łazience, ale… czy to się liczy?
Taka młoda, a tak dobrze rozumie moje życie…
– No właśnie – skwitowała cicho moje milczenie pani psycholog.
– Świetnie znam ten schemat, wiele kobiet, nie tylko z pani pokolenia, ma takie podejście do życia. Najpierw obsługują ojca, braci, potem męża i kolejne dzieci, a jak dzieciaki wyfruną z domu i sterane matki mogłyby wreszcie odetchnąć, pojawiają się wnuki do obsługiwania.
Westchnęłam. Bezwiednie, ale ciężko i całkiem głośno. Pani psycholog pokiwała głową.
– Sama pani to wie. Ale dla własnego dobra nie może się pani dalej godzić na taki wyzysk. Pani organizm jest przeciążony, w końcu się zbuntuje albo podda. Wyniki badań na razie nie są alarmujące i stosowne do pani wieku, ale sama pani zauważyła, że czuje się coraz gorzej. To psychiczne zmęczenie oddziałuje na ciało. Jeśli nie zadba pani o siebie, to będzie coraz gorzej. A przecież chce pani, żeby bliscy cieszyli się pani obecnością jak najdłużej? Nie pomoże im pani… z grobu, prawda?
Aż się wzdrygnęłam na tę małą terapię szokową
– Ale… Ale… jak? Jak mogę im wszystkim odmówić?
– To trudne, wiem. Sama nauczyłam się mówić „nie” dopiero na studiach, bo mnie też wychowywano w poczuciu, że dziewczynki mają być grzeczne i ustępliwe… Ale to nie kwestia bycia niegrzecznym, tylko asertywnym.
Pani psycholog zostawiła mnie, bym przemyślała jej słowa. Wróciła następnego dnia i zanim wyszłam ze szpitala, porozmawiała ze mną jeszcze raz. A na do widzenia dała mi wizytówkę.
– W razie czego proszę do mnie dzwonić. Jestem do pani dyspozycji.
Miłe. Dla odmiany ktoś był do mojej dyspozycji… Chyba pierwszy raz w życiu, od kiedy przestałam być niemowlakiem. Bardzo miłe. A wiecie, co za to jest nie miłe? W szpitalu tkwiłam sama. Żadne z moich trojga dzieci, ani nawet maż nie pofatygowali się osobiście, żeby odwiedzić matkę… Poczułam, że coś we mnie pękło.
Wróciłam do domu i rozejrzałam się wokół siebie. Po swoim życiu i domu. W zlewie naczynia, bo Staszek robił sobie jedzenie, ale naczyń już nie pomył. W łazience mokry ręcznik na podłodze, bo nie było mnie, żeby go podnieść. Na dywanie okruchy, bo przecież tylko ja umiem obsługiwać odkurzacz. W telefonie kilkanaście esemesów z pytaniami, kiedy wychodzę ze szpitala, bo córki nie wiedzą, jak zorganizować opiekę do dzieci.
Dbam o swoje zdrowie – napisałam rodzinie
Wtedy do mnie dotarło, że nie tylko siebie krzywdziłam. Zaharowywałam się na śmierć, dawałam wykorzystywać w imię pomocy, i co? Uzależniłam ich od siebie. Wyhodowałam na własnej piersi życiowe kaleki, a przynajmniej mocno nieporadne w pewnych istotnych kwestiach niedojdy. Dosyć tego. Póki jeszcze nie padłam na pysk, te raczkujące w domowych sprawach łamagi muszą nauczyć się chodzić, a nawet biegać.
Poczułam się jak kobyła, zaprzęgnięta do kieratu, której nagle spadły klapki z oczu. Wtedy zobaczyła, że nic jej nie wiąże do dyszla, że sama założyła sobie chomąto na szyję i chodzi w kółko, z przyzwyczajenia, z wytresowania, z durnego przekonania, że jak nie będzie ciągnąć tej całej machiny, to dom, świat, rodzina przestaną działać, a niebo zawali się wszystkim na głowę. Głupia kobyła. Wyprzęgnij się i pogalopuj na zieloną trawkę. Najwyższa pora…
A jak się nie zgodzą? Niech spróbują! – ryknęła we mnie ta niedźwiedzica wybudzona po zimowym śnie. Taka, której lepiej nie drażnić, póki się nie naje, nie wytarza, nie odetchnie pełną piersią. Nie widzieli we mnie człowieka, tylko konia pociągowego skrzyżowanego z robotem wieloczynnościowym, to teraz będą mieli do czynienia z niedźwiedzicą.
Poszłam do sypialni, spakowałam torbę na kilka dni i pojechałam na dworzec kolejowy. Kupiłam bilet nad morze i już po kilku godzinach oddychałam powietrzem pełnym jodu. Zameldowałam się w małym pensjonacie, bez szaleństw, bo przecież na koncie nie mieliśmy wielkich oszczędności, skoro pieniądze zarabiał tylko Staszek. Uznałam jednak, że za niemal czterdzieści lat harówki należą mi się małe wakacje, bo może on zarabiał na dom i rodzinę, ale nie miałby tego domu i rodziny, gdyby nie ja.
Ostatni raz byłam nad morzem, kiedy dzieciaki jeszcze uwielbiały się bawić się w piachu, a woda nigdy nie była dla nich za zimna. Wszystko organizowałam pod kątem ich zadowolenia, więc dla mnie to nie były wakacje. Wyskakiwałam z łóżka o świcie, bo dzieciaki chciały iść na plażę, i nie schodziliśmy z niej do wieczora. Teraz byłam tu dla siebie. Teraz niespiesznie piłam herbatę na tarasie pensjonatu i czytałam książkę, którą poleciła mi pani w kiosku na stacji. I tak do zachodu słońca. Piękny był, więc postanowiłam się przejść na plażę. Mijając stolik, rzuciłam okiem na telefon. Kilkanaście nieodebranych połączeń. esemesy z pytaniami, gdzie jestem, co się ze mną dzieje, kiedy wrócę.
„Dbam o swoje zdrowie – odpisałam zbiorczo. – A wy musicie nauczyć się dbać o siebie, bo już nie będę was w tym wyręczać”. Wyłączyłam aparat i poszłam na spacer. Wiedziałam, że gdy wrócę do domu, czekają mnie poważne, niełatwe rozmowy, by nie rzec trudne negocjacje, ale póki co cieszyłam się pierwszym w życiu wypoczynkiem. Wreszcie nie musiałam wchodzić w żadną rolę. Mogłam być po prostu sobą, Wandą, kobietą. Nie siostrą, córką, żoną, matką, babcią. Sobą. Co za cudowne, wyzwalające uczucie.
Stojąc naprzeciw szumiącego morza, oblewana złotoczerwoną łuną zachodzącego słońca, wykrzyczałam z głębi rozbudzonej niedźwiedziej piersi:
– Teraz ja!!!
Czułam się tak świetnie sama ze sobą, że nie chciałam się z tą wyzwoloną mną rozstawać. Spałam do dziewiątej rano, jadłam pyszne śniadanie, które ktoś dla mnie przygotował, gawędziłam o tym i owym z właścicielką pensjonatu, spacerowałam, piłam kawę w kafejkach, oddychałam głęboko… i byłam szczęśliwa. Słomiana wdowa, słomiana matka i babka.
Wchodząc do domu, spodziewałam się wyrzutów i mnóstwa roboty. Nie pomyliłam się. Tyle że to była praca u podstaw, a pretensje zignorowałam. Musiałam nauczyć moją rodzinę radzić sobie beze mnie, bo ja już nigdy, za nic, nie dam się ponownie zaprząc do kieratu. Te czasy to już przeszłość.