„Zostałem zwolniony z pracy, bo przywaliłem szefowi w twarz, ale należało mu się. Kazał żywcem zakopać psy”

„Musiałem tak postąpić. Wcale tego nie żałuję. Dzięki temu mam w domu wspaniałe psy, które będą kochane i rozpieszczane. Mam też poczucie, że zrobiłem coś naprawdę dobrego”.

Tamten dzień zapowiadał się zwyczajnie. Rano, przed pójściem do biura postanowiłem pojechać na Akacjową. Pracowałem w dużej firmie budowlanej. Przygotowywałem oferty na przetargi, negocjowałem kontrakty. Rok temu, dzięki moim wysiłkom, firma zdobyła zlecenie na budowę osiedla na obrzeżach miasta, właśnie przy ulicy Akacjowej.

To piękne miejsce, ciche, przy lesie. Planowaliśmy z żoną kupić tam mieszkanie, więc miałem do tej budowy sentyment. Dość często tam wpadałem, by podpatrzeć, jak postępują prace. Robotnicy mnie znali, więc z wejściem na teren nie miałem problemu.

Z daleka zauważyłem, że na budowie coś się dzieje

Zaparkowałem przy bramie. Już z daleka zauważyłem, że na budowie coś się dzieje. Robotnicy stali w kółku i z ożywieniem o czymś dyskutowali. Co chwila słychać było wybuchy śmiechu. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co ich tak rozbawiło.

Okazało się, że w dość głębokim, mniej więcej półmetrowym wykopie leżała mała, brązowa suczka. Była przerażona, cała się trzęsła, ale nie uciekała. Po chwili zrozumiałem dlaczego – tuliło się do niej sześć jeszcze ślepych szczeniaczków. Ledwie je było widać. Matka przykrywała je swoim ciałem tak, jakby chciała je ochronić.

Widywałem tę suczkę już wcześniej. Czasem kręciła się wokół baraków, szukała resztek jedzenia. Była nieufna. Kilka razy próbowałem do niej podejść, ale natychmiast uciekała. Zostawiałem więc jej kanapki, które przygotowywała mi żona i odchodziłem. Z oddali widziałem, jak się do nich skrada i zjada łapczywie.

– O matko, jak te psy się tu znalazły? – zapytałem poruszony.

– My je tu wrzuciliśmy. Oszczeniła się pod tamtym barakiem. Szef kazał wykopać dół i zasypać ją razem z tymi małymi. Jak urosną, to zaczną kręcić się po budynkach i obsikiwać ściany. Po co to komu potrzebne – odparł brygadzista. Myślałem, że się przesłyszałem.

– Jaki szef? Jak to zakopać? – dopytywałem się. – No pan Adam, właściciel. Był tu dzisiaj. Zobaczył to całe towarzystwo i kazał zrobić z nim porządek. No to robimy – stwierdził beztrosko i odwrócił się do stojącego za nim robotnika.

– Waldek, wsiadaj do koparki. Jedna łycha piachu i po szczeniakach – zaśmiał się. Reszta ochoczo mu zawtórowała. Myślałem, że śnię, że to tylko jakiś okrutny żart. Ale nie… Waldek ruszył w stronę koparki, a reszta zgromadziła się nad wykopem, jakby za chwilę miało tu się rozpocząć wielkie widowisko. Zrozumiałem, że te bydlaki naprawdę zamierzają za chwilę żywcem zakopać bezbronne psy. I świetnie się przy tym bawić. Poczułem, jak wzbiera we mnie złość. Ledwie się opanowałem.

Nie wytrzymałem, jak Boga kocham, nie wytrzymałem

– Zrobimy inaczej. Waldek zostanie na miejscu, a ja zabiorę suczkę i szczeniaki ze sobą. Będziecie mieć kłopot z głowy – zaproponowałem, siląc się na spokój. Postanowiłem, że zawiozę psy do swojego mieszkania, a potem poszukam im domów. Już miałem wskoczyć do wykopu, gdy brygadzista chwycił mnie za rękę

– Nie ma mowy, kochany. Jak zakopać, to zakopać. Polecenia szefa trzeba wykonywać. Prawda, chłopaki? – zarechotał. Widać było, że jest z siebie bardzo zadowolony. Chłopaki oczywiście znowu ochoczo mu zawtórowali. Nie wytrzymałem, jak Boga kocham, nie wytrzymałem. Zamachnąłem się i przywaliłem pięścią z całej siły. W sam środek tej roześmianej mordy. Brygadzista chyba nie spodziewał się ciosu, bo nawet się nie osłonił. Dostał i runął jak długi trzymając się za nos. Wprost do kałuży. Pochyliłem się nad nim i, na wszelki wypadek, poprawiłem z drugiej ręki.

 Rusz się tylko, a cię zatłukę – wysyczałem przez zęby. Chyba zorientował się, że nie żartuję, bo nawet nie próbował. Charczał tylko i trzymał się za twarz. Odwróciłem się w stronę pozostałych robotników. Stali jak zaczarowani. Z niedowierzaniem spoglądali to na taplającego się w błocie brygadzistę, to na mnie.

– Spier… gnidy! Albo zaraz będziecie tu leżeć obok niego, albo w tym dole. I to ja wsiądę do koparki – zagroziłem. Musiałem mieć chyba śmierć w oczach, bo zaczęli się wycofywać.

Wskoczyłem do wykopu. Zdjąłem kurtkę i delikatnie ułożyłem na niej szczeniaczki, a na koniec suczkę. Nie protestowała. Polizała mnie po dłoni. Tak jakby wiedziała, że ratuję życie jej i maluchom. Pobiegłem do samochodu. Trochę się bałem, że te bydlaki otrząsną się z szoku i ruszą na mnie całą bandą. Jestem dużym facetem, ale siódemce rozwścieczonych troglodytów raczej nie dałbym rady. Ruszając widziałem, jak brygadzista wygrzebuje się z błota i wymachuje w moją stronę pięściami.

Żaden normalny człowiek nie tolerowałby takiego bestialstwa…

Postanowiłem pojechać do biura i o wszystkim opowiedzieć. Nie wierzyłem, że to Adam kazał zakopać te psy. Przecież dobrze go znałem. Podejrzewałem, że to brygadzista wszystko wymyśliły, żeby mieć jakieś wytłumaczenie. Byłem pewny, że gdy szef usłyszy, co się stało, wywali całą brygadę na zbity pysk. Przecież żaden normalny człowiek nie tolerowałby takiego bestialstwa… Byłem mniej więcej w połowie drogi, gdy zadzwonił telefon.

– Panie Maćku, szef chce pana widzieć. Proszę jak najszybciej przyjechać do firmy – usłyszałem od sekretarki. Gdy po pół godzinie wszedłem do gabinetu szefa, ten aż gotował się ze złości.

– Czy ty, ku…a wiesz, co zrobiłeś? Brygadzista ma złamany nos i pękniętą żuchwę. Wylądował w szpitalu. Wypier… natychmiast z mojej firmy. Papierek dostaniesz w sekretariacie – napadł na mnie. Zdębiałem. Nie takiej reakcji się spodziewałem.

– A powiedzieli ci przynajmniej, za co dostał? – zapytałem. Ciągle jeszcze miałem nadzieję, że Adam nie wie wszystkiego. Ale szybko rozwiał moje wątpliwości.

– Gówno mnie obchodzą jakieś przybłędy. Brygadzista chciał zrobić to, co mu kazałem. A tobie nic do tego. Obrońca zwierząt się znalazł – prychnął. Po raz drugi w tym dniu nie wytrzymałem. Adam runął jak długi na wykładzinę. Pochyliłem się nad nim.

– Żeby była jasność, nie dostałeś za to, że mnie zwolniłeś z pracy. To ci wolno. Dostałeś za to, że kazałeś żywcem zakopać psy – wycedziłem.

– Pozwę cię, skur…, nie wyjdziesz z pierdla i długów – wycharczał Adam.

– Bardzo proszę. Jak się media dowiedzą, w czym rzecz, o twojej firmie będzie głośno. Ale taka reklama raczej ci nie pomoże – powiedziałem. I jak gdyby nigdy nic poszedłem do sekretariatu i podpisałem wypowiedzenie.

Od tamtych wydarzeń minęły dwa miesiące. Wszystkie pieski mają się świetnie i rosną jak na drożdżach. Ustaliliśmy z żoną, że zostawimy w domu dwa: sunię i jej jednego synka. Pozostałe pójdą do adopcji, do naszych przyjaciół. Na pewno będą tam kochane i rozpieszczane.

-->