Moja córka przychodziła w piątki i czekało na nią wiadro śmietany, twaróg i sto jajek. Franek i jego żona byli jeszcze silni, trzymali krowę, świnie i kury.

Basia przyjeżdżała do rodziców w każdy piątek i dostawała śmietanę, twaróg i jajka. Ale nie wystarczało jej to, chciała jeszcze, żeby ojciec oddawał jej emeryturę. Twierdziła, że musi wykształcić syna, a już za dużo pieniędzy wydała na matkę. Była przekonana, że ojciec nie potrzebuje aż tyle pieniędzy. Gdy ojciec jej odmówił, odwróciła się od niego. Taką historię usłyszałam w drodze do mojej matki i nie mogłam w nią uwierzyć.

Obecnie mieszkam w Katowicach, ale przy każdej okazji wracam do mojej rodzinnej miejscowości, żeby zobaczyć się z matką. Chcę jej pomóc i po prostu porozmawiać, chcę również uczcić pamięć o moim ojcu, który nie żyje od 15 lat. Zazdroszczę moim rówieśnikom, których ojcowie żyją. Tym razem bus spóźnił się o pół godziny, pośpiesznie weszłam do środka, a w drzwiach utknęła wielka torba. Wtedy usłyszałam głos: „Pozwól sobie pomóc, kochanie!” – Pasażer, który wszedł do autobusu na wcześniejszym przystanku, położył mój bagaż na wolnych miejscach. – „Usiądź na moim miejscu przy piecu, ogrzej się”.

Tak też zrobiłam i usiadłam na miejscu, które mi wskazał. Mężczyzna podszedł do kierowcy, aby go o coś zapytać, a ja zdążyłam się mu przyjrzeć. Musiał mieć już około siedemdziesięciu lat, był niewielkiej postury i przypominał mi szybkiego, ociężałego wróbla, który przy każdej pogodzie spieszy się ze swoimi codziennymi obowiązkami. Opalona twarz spowita była głębokimi zmarszczkami, wyblakłe oczy ozdobione były starczymi łzami. Spod brązowego kożucha wystawały nogawki długich granatowych spodni, na nogach miał filcowe buty. Kiedy usiadł obok mnie i złożył zmęczone ręce na kolanach, przypomniałam sobie mojego ojca: trzymał je dokładnie tak w chwilach krótkiego odpoczynku. – „Do domu czy z wizytą, córko, jedziesz?” – mój sąsiad przerwał moje myśli. – „Odwiedzić moją matkę” – odpowiedziałam. – „To dobrze.

Nie można unikać rodziców, to wielki grzech!” – powiedział mój towarzysz z wielkim westchnieniem. Ostatnie słowa wypowiedział z goryczą. Staroświeckie słowo „grzech” brzmiało trochę nietypowo – współcześni w większości o nim zapomnieli. Znów przypomniałam sobie mojego tatę, który uczył mnie od dzieciństwa: „grzech to nie tylko haniebny czyn, za który ludzie potępiają, to wielkie zło, za które Bóg będzie potępiać!”. Sąsiad nadal pytał: „Czy chcesz pojechać do samego Bielska, córko?” – „Tak, a stamtąd jeszcze dalej, do Bestwiny” – „Widzisz, ja też zmierzam w tamte okolice” – ucieszył się. – „Będziemy towarzyszami podróży?” – „Tak, będziemy” – odpowiedziałam z uśmiechem. Zaczęliśmy rozmawiać, najpierw o pogodzie, potem o polityce. Następnie rozmowa zeszła na dzieci, a wujek Franek (tak miał na imię mój towarzysz) opowiedział mi swoją smutną historię. Całe życie mieszkał w swojej rodzinnej wsi w powiecie bielskim, kiedyś miał wspaniałą rodzinę: żonę i trzy córki.

Z powodu ciężkiej pracy i codziennych trosk, nie zauważył jak mijały lata. Córki dorosły i wyprowadziły się, a życie małżeństwa spokojnie płynęło dalej. Wujek Franek nie bał się starości, wiedział, że ma na kogo liczyć. Ale jakieś dziesięć lat temu żona Franciszka postanowiła, że powinni przepisać dom na swoją najmłodszą córkę Basię. Życie nie ułożyło jej się najlepiej: trzykrotnie wychodziła za mąż, z każdym z nich miała dziecko, mieszkała w małym dwupokojowym mieszkaniu i nie miała perspektyw na zakup własnego lokum. Rodzice uznali, że tak jak mogą, pomogą córce. Starsze córki, gdy tylko się dowiedziały, odwróciły się od nich i przestały przyjeżdżać. Za to Basia przyjeżdżała często. Wujek Franek i jego żona wciąż mieli dużo sił i hodowali krowy, świnie oraz kury. Basia wpadała w każdy piątek i czekało na nią wiadro śmietany, kilo twarogu i sto jaj. Czasem zabijali prosiaka i była też szynka, boczek i smalec. Basia pakowała wszystko do samochodu i jeździła do Bielska. Kiedy uzbierała pieniądze, wynajęła legalne miejsce na handel i jeździła po towar w różne miejsca. Rozwinęła biznes i zarabiała duże pieniądze. Dzieci posłała do prywatnych szkół, najstarszą córkę wysłała na studia do stolicy.

Tak się potoczyło, że żona Franka miała wylew, Basia zabrała ją do siebie. Ojciec został na wsi, aby zajmować się gospodarstwem, ale niemal całą emeryturę wysyłała na leczenie żony. Miał nadzieję, że jego ukochana wyzdrowieje. Niestety zmarła trzy miesiące później, a córka liczyła na to, że ojciec nadal będzie posyłał jej pieniądze. Tłumaczyła, że musi wykształcić dzieci, a już tyle pieniędzy poszło na matkę. I po co niby ojcu pieniądze, skoro jest samowystarczalny mając gospodarstwo. Franek nie zgodził się z córką, wiedział, że są rzeczy, za które musi zapłacić, jak prąd, gaz, woda, czy ogrzewanie. Jest w stanie pomóc wnukom, ale sam chciał określić sumę, jaką będzie wysyłał. Wtedy właśnie Basia pokazała się z najgorszej strony – była wściekła! Krzyczała, przeklinała ojca, mówiła, że nie będzie się nim opiekować, gdy będzie słaby lub zachoruje, że już do niego nie przyjdzie. Na koniec wyrzuciła go z mieszkania. „Zrobiła mi taką przykrość, myślałem, że nie przeżyję” – powiedział wujek Franek.

– „Ludzie mi radzili, żebym odwołał darowiznę. Zrobiłem to. Byłem już stary i zmęczony, więc sprzedałem gospodarstwo za dobrą cenę i pojechałem do siostry do Mysłowic. Teraz wracam do rodzinnej wioski dopiąć ostatnie formalności, bo chcę przepisać swój udział w gruntach siostrze, jestem jej bardzo wdzięczny, że mnie przyjęła pod dach. Ciągle męczą mnie myśli, że wychowałem trzy córki, dałem im wszystko, ale nie nauczyłem ich szacunku do drugiego człowieka. Nie wpoiłem, że w życiu nie jest najważniejszy zysk. To jest mój grzech i z nim umrę”. –  „Więc dlaczego on jest twój?” – Zdenerwowałam się. – „To grzech twoich córek!” – „Nie prawda. Jeśli rodzice nie nauczyli swoich dzieci życia, to przede wszystkim ich wina” – skomentował mój towarzysz.
Pożegnaliśmy się na dworcu autobusowym.

Wujek Franek odprowadził mnie na autobus do Bestwiny, pomógł mi nieść torbę i wyciągnął rękę na pożegnanie. Opuścił zmęczoną, szorstką dłoń (była po ojcowsku ciepła i mocna), a ja poczułam, jakby moja dusza cicho płakała. Z okna minibusa wyraźnie widziałam pochyloną sylwetkę. Kiedy autobus odjeżdżał, wujek Franek podniósł obie ręce i długo do mnie machał. Ramiona zgięte przez lata i staromodna zgarbiona postawa utkwiły mi w pamięci. I szeroki uśmiech, który rozjaśniał jego twarz… Przez cały czas myślałam: dlaczego we współczesnym świecie grubość portfela staje się coraz bardziej miarą wartości? Gorliwie dbamy o dobra materialne i nie potrafimy okazywać miłości i szacunku innym ludziom, często nawet naszym rodzicom. Dlaczego ludzie stali się bezduszni? Albo, jak powiedział wujek Franek, rodzice są winni, albo to nasze społeczeństwo jest tak chore, że dzieci bezwstydnie gardzą starymi, mądrymi zasadami życia, które od nich nabyły? Długo o tym myślałam, córka wuja Franka też pewnego dnia stanie się stara i niedołężna, jak wtedy zachowają się jej dzieci? Może się zdarzyć, że dopiero pod koniec życia wspomina się biblijne przykazanie z nadzieją: „Czcij swego ojca i swoją matkę, aby twoje dni były długie na ziemi, którą ci dał Pan”.  

-->