„Harowałam jak maszyna, żeby zarobić na spokojną starość. Syn wszystko przehulał i uciekł, a ja zostałam z niczym”

„Spałam po 5 godzin, wydawałam tylko na jedzenie i rachunki. Przez 15 lat nie byłam w kinie ani knajpie. Gdy zaczęły mnie boleć zęby, wyrwałam je sobie sama. Każdy grosz przesyłałam synowi na budowę mojego wymarzonego domu. Przesyłał mi zdjęcia fundamentów, a potem murów, synowej i wnuczki… A ja uwierzyłam, że mam gdzie wracać”.

W domu opieki społecznej w Wiesbaden, gdzie pracowałam przez trzy lata, nasłuchałam się takich opowieści o ludzkich nieszczęściach, że po powrocie do swojej klitki nie mogłam zasnąć. Mieszkali tam przeważnie starzy ludzie, więc można powiedzieć, że był to dom starców – starców wyrzuconych z domu przez synów, synowe, córki, mężów, wnuków…

Czasem nie mogłam spać

Wtedy otwierałam album ze zdjęciami, by zapomnieć o tragediach innych i nacieszyć się własnym szczęściem. Mój syn, Marcin, przysyłał mi zdjęcia, abym mogła brać udział w życiu rodziny, choć jestem tak daleko. Ślub, narodziny mojej wnuczki Isi, potem wnuka Karolka. Pierwsze kroki dzieci, przedszkole, szkoła. Wreszcie cel – zakup ziemi, pierwsze fundamenty, piętro, dach. Piętnaście lat. Piętnaście lat na obczyźnie, na służbie u innych ludzi, pracy w szpitalach jako salowa, w domach opieki społecznej.

Vera, moja pracodawczyni z agencji wynajmu opiekunek, dziwiła się.

– Irma, nie rozumiem. Rzuciłaś całe swoje życie, pracę sklepowej po to, by tu podcierać tyłki, szorować zasyfiałe kuchenki i mieszkać w zimnej wilgotnej norze. Po co to?

– Żeby wreszcie mieć swoje miejsce na ziemi. Za pensję sklepowej w Polsce tego nie osiągnę. Tu za podcieranie tyłków tak – odpowiadałam.

Nie rozumiała. Ona zawsze miała dom, dostatnie życie. Kochających rodziców, kanapki do szkoły, wakacje nad morzem. Ja miałam tylko dom dziecka. Byłam podrzutkiem zostawionym na progu kościoła. Ledwo przeżyłam. Nigdy nie znalazłam rodziny zastępczej. Nikt mnie nie lubił, hołubił. Pewnie dlatego, że byłam zbyt dzika, nieufna, nieprzystępna. Ale nikt nigdy nie nauczył mnie łagodności, dotyku, czułości.

Nikt mnie nie kochał – jak ja miałam kochać kogokolwiek?

I zawsze, od dzieciństwa, marzyłam tylko o jednym – własnym domu. Piętrowym, z jasną kuchnią, i ogrodem, w którym będą drzewa owocowe i kwiaty. I huśtawka. Ale jak miałam zdobyć ten dom, kiedy z pensji sklepowej ledwie starczało mi na jedzenie? Pracowałam w sklepiku w niewielkim miasteczku, 20 kilometrów od domu dziecka, z którego wyszłam, ukończywszy 18 rok życia. Wyszłam z jedną walizką i zwitkiem pieniędzy, które starczyły na miesiąc. Od gminy dostałam pokój, za który płaciłam grosze, i pracę. Najpierw sprzątałam urząd gminy, a gdy skończyłam kurs rachunkowości – zostałam sprzedawczynią. I to był szczyt mojej kariery. Nie byłam ładna ani specjalnie inteligentna. Za to byłam zacięta i pracowita. Lecz nawet gdybym przenosiła skrzynki z owocami czy chlebem 24 godziny na dobę, to nie dorobiłabym się nawet marnej chałupy, nie mówiąc o murowanym domu.

Dlatego wyszłam za Stefana. Miał wtedy 58 lat, ja 28. Był łagodny, dobry i chyba mnie kochał. Problem w tym, że był niezaradny życiowo i jak dostał po dziadkach chałupę na skraju miasteczka – tak w tej chałupie żył. Ale własna chałupa to coś więcej niż wynajęty pokoik przy rodzinie. Chałupa była w ruinie – dwuizbowa, z kuchnią opalaną drewnem i kamienną podłogą. Kibel na dworze pełen pająków i studnia z pompą. Rozpacz. Przez wiele lat próbowałam z tego wykroić coś na kształt domu. Firanki w oknach, serweta na stole, pościel wietrzona na podwórzu. Ale na coś więcej zawsze brakowało pieniędzy.

Zwłaszcza że urodził się nam syn. Pewnego dnia mój mąż położył się spać, i już się nie obudził. Pamiętam, kiedy nad ranem poczułam, że coś przydusza mój brzuch – to było jego ramię. Często przytulał mnie we śnie, a ja chyba to lubiłam. Tym razem jednak ramię było wyjątkowo ciężkie i bezwładne. I zimne. Przez długą chwilę leżałam nieruchomo, z ręką trupa na brzuchu, przepełniona żalem. Bo nigdy mu nie powiedziałam, że czułam do niego coś więcej niż wdzięczność, że mnie zauważył, pokochał i dał dom. Że powoli oswoił mnie, nauczył radości z dotyku, przytulania, że z dzikiego zwierzątka zrobił kobietę. Leżałam i bezgłośnie płakałam z żalu, poczucia winy, i strachu.

Marcin miał wtedy 10 lat, zostałam sama

Przez kolejne osiem lat starałam się przeżyć. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie tylko marzenie o prawdziwym domu. Za płotem był kawałek ziemi, działka budowlana z drzewami owocowymi. Ale żeby ją zdobyć, musiałam mieć więcej pieniędzy. Ludzie z miasteczka wyjeżdżali czasem do pracy za granicę i przywozili pieniądze, za które się budowali. Dlaczego ja nie mogłam? Mogłam. Przygotowałam się – nauczyłam podstaw niemieckiego, dowiedziałam się co i jak, i gdy Marcin skończył 18 lat, powiedziałam:

– Jadę do Niemiec do pracy. Mam załatwione miejsce opiekunki u pewnej starszej osoby. Ty jesteś po technikum, masz zawód, zaczepiłeś się w warsztacie, więc z głodu nie umrzesz. Będę przysyłała ci pieniądze, a ty masz kupić tę działkę, a potem, kiedy pieniędzy się uzbiera, zbudujesz dom. Dla siebie i dla mnie. Wrócę, kiedy dom będzie gotowy. Tak?

– Tak – odparł mój syn, moja duma.

– Kiedy kupisz działkę, prześlesz mi odpis aktu własności, żebym wiedziała, że zrobiliśmy pierwszy krok do naszego marzenia.

Za płotem stała chałupa Stefana… Syn przytulił mnie. Był wyższy ode mnie, silny. Zawsze był dobry, rozsądny, mądry. Nie dostałam od życia wiele darów, ale Marcin wynagradzał mi wszystko. I Stefan – ale o tym przekonałam się zbyt późno. Wyjechałam z Polski i przez kolejne 15 lat pracowałam jak maszyna. Wydawałam tylko na jedzenie, na opłaty, i, jeśli nie miałam wyjścia, na lekarstwa. Może to przesada, ale sama wyrwałam sobie trzy zęby, gdy zaczęły boleć. Nie miałam ubezpieczenia, a dentyści w Niemczech są strasznie drodzy. Na szczęście los podarował mi skarb najcenniejszy – końskie zdrowie. Rok po wyjeździe uzbierałam tyle pieniędzy, że syn mógł kupić działkę. Przysłał mi ksero aktu kupna – oprawiłam go i powiesiłam nad łóżkiem, by wspierał mnie, dodawał sił.

Musiałam zbierać dalej, na dom

Przez te 15 lat co miesiąc dostawałam od Marcina list ze zdjęciem. Zdjęcia narzeczonej, żony, dzieci, wykopu pod fundamenty, cegły… Wysyłałam pieniądze i widziałam, jak moje marzenie nabiera kształtów. Myślałam, że będzie to szybciej, ale kurs marki do złotówki, potem euro, zmieniał się na mniej dla mnie korzystny, ceny rosły. Aż w końcu nadszedł czas powrotu. Dom był niemal gotowy. Co prawda Marcin jeszcze namawiał, bym została rok, żeby go ocieplić, ale nie mogłam wytrzymać. Starość zaczynała się zbliżać wielkimi krokami i chciałam trochę pomieszkać we własnym domu.

Spakowałam więc walizkę i wróciłam. Napisałam synowi, kiedy będę, ale nie czekał na mnie na dworcu. Pomyślałam, że może list nie dotarł. Kiedy doszłam do mojego domu, i zobaczyłam go w naturze, niemal zemdlałam. Był piękny. Piękniejszy niż na zdjęciach. Całkowicie wykończony. Zamieszkany. W oknach powiewały firanki, w ogrodzie były jabłonie i śliwy. I huśtawka. Na której huśtała się moja ośmioletnia wnuczka.

– Isia! – zawołałam.

Dziewczynka spojrzała na mnie, zeszła z huśtawki i podeszła do furtki.

– Otwórz – powiedziałam, czując, że wzruszenie odbiera mi dech.

– Pani do mamy?

– To ja, kochanie, twoja babcia.

Po minie dziewczynki widziałam, że jest zdezorientowana i zalękniona.

– Tata nie pokazywał ci zdjęć? – zdziwiłam się. – Przyjechałam z Niemiec.

Isia odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu, krzycząc:

– Mama, mama!

Na werandę przed dom wyszła moja synowa, Alinka. Widziałam ją na kilku zdjęciach – jak trzyma dzieci, wychodzi ze sklepu…

– Słucham panią?

– Nie znamy się osobiście, ale pewnie Marcin pokazywał moje zdjęcia. To ja, Irmina, mama Marcina.

Alina chwilę milczała.

– Pani jest matką Marcina? – zapytała wolno i cicho.

To było dziwne…

Serce nagle zaczęło mi nieprzyjemnie bić w piersi.

– Tak. Ale dlaczego mówisz w ten sposób o swoim mężu?

– Mężu? – patrzyła na mnie z osłupieniem, a potem nagle uniosła dłoń do ust. – O Boże, co za drań…

Poczułam, jak ogarnia mnie słabość. Nie, jeszcze wtedy rozumem nie pojmowałam, co się stało, lecz moja podświadomość, intuicja już wiedziała. Okłamał mnie. Mój syn mnie okłamał. Tak, kupił działkę, ale dwa lata później sprzedał ją Alinie i jej mężowi. Sam żył za pieniądze przysyłane przeze mnie. Rzucił pracę w warsztacie, kupował sobie ciuchy, motor, jeździł na dziewczyny. I fotografował rosnący dom, który budowali sąsiedzi. Fotografował Alinę z dziećmi i same dzieci. I zdjęcia przysyłał mnie. Wyjechał z miasteczka trzy lata wcześniej – kiedy dom był już skończony, ale jeszcze prawie w stanie surowym.

Przypomniałam sobie – wtedy zaczęły się problemy, pisał, że prace się opóźniają, że potrzebuje więcej pieniędzy, bo wymiana jest niekorzystna. Brałam dodatkowe zlecenia, niemal nie spałam, marnie jadłam, byle wysłać mu pieniądze na belki, na cement. Mój Boże… A on skądś wysyłał już nieaktualne zdjęcia domu… I bawił się. Stara chałupa wciąż stała obok domu sąsiadów – zaniedbana, niemal waląca się.

Mieszkam w niej do dzisiaj. Pracuję jako pomywaczka i baba do wszystkiego w domu dziecka, tym samym, w którym się wychowałam, dorabiam, sprzątając w przychodni… Mój syn gdzieś zniknął, na koncie w banku nie ma ani grosza. Niedługo może dostanę trochę z niemieckiej emerytury, bo na polską to nie mam co liczyć. A wtedy może będzie mnie stać… nie, nie na własny dom. Na dom opieki, dom starców.

-->