Historia, która mi się przydarzyła kilka dni temu, miała swój początek ponad 25 lat temu. Do dziś nie mogę dojść do siebie, a wieczorem trudno mi zasnąć. Powoli dobiegam pięćdziesiątki, pracuję w niewielkim oddziale banku i wiodę spokojne życie, bez większych wzlotów i upadków. Rodziny nie założyłam, choć przez 10 lat byłam związana z pewnym mężczyzną. Z czasem okazało się jednak, że mimo upływu lat więcej nas dzieli, niż łączy. Postanowiliśmy się rozstać. Dziś myślę, że na moje życie miała wpływ tamta historia sprzed lat.
Gdy byłam na studiach, przeżyłam zawód miłosny. Potem długo nie chciałam się z nikim spotykać. Nie należałam nigdy do szczególnie urodziwych dziewczyn, wyglądałam i wyglądam dość przeciętnie. Zawsze uważałam, że ważniejsze jest to, co w środku niż to, co na zewnątrz i że ktoś, kto mnie pokocha, zaakceptuje mnie taką, jaką jestem. Szarą myszkę. Gdy nie wyszło mi z Szymonem, nie szukałam nikogo więcej i sama też nie starałam się, by ktoś mnie zauważył.
Wciąż dźwięczą mi w uszach słowa Szymona, które niespodziewanie usłyszałam kilka dni temu podczas krótkiego urlopu w Krakowie. Najpierw długo zastanawiałam się, czy to naprawdę on, czy tylko ktoś do niego bardzo podobny. Ten sam nos, oczy, usta, to samo spojrzenie zza okularów, tylko włosy zupełnie siwe, dużo krótsze. Siedziałam jak zaczarowana, nic do mnie nie docierało, żaden dźwięk z zewnątrz, serce mi waliło, jakby na dowód, że to naprawdę Szymon, mój Szymon. Moja miłość sprzed lat. Pierwsza naprawdę wielka miłość.
Byliśmy ze sobą prawie 2 lata. Cudowne 2 lata, kiedy wydawało nam się, że świat leży u naszych stóp. Potem, gdy analizowałam wszystko po kolei, gdy próbowałam znaleźć wytłumaczenie jego odejścia, gdy na próżno szukałam winy w sobie, doszłam do wniosku, że to tylko mi się tak wydawało. Wzięłam za miłość coś, co nią prawdopodobnie nigdy nie było lub było nią tylko w moich oczach. Wtedy, wiosną, nic nie zapowiadało jej końca. Był kwiecień, wiosna w pełni, nasze uczucie też kwitło… I nagle cios. Byliśmy umówieni na niedzielę, pamiętam to jak dziś.
Mieszkałam wówczas w akademiku, a Szymon na stancji, na przedmieściach Poznania. Umówiliśmy się w „Danusi”, to była moja ulubiona poznańska kawiarnia, często się tam spotykaliśmy. Tamta niedziela od samego początku była jakaś smutna. Deszczowa, szara, wietrzna, zupełnie niewiosenna. Jakby pogoda zapowiadała nieszczęście, które miało się wydarzyć. Czekałam w „Danusi” prawie dwie godziny. Z coraz większym niepokojem. I tak nie miałam nic innego do roboty, mieliśmy z Szymonem spędzić razem to popołudnie. Nie było wówczas telefonów komórkowych, internetu, więc w takich sytuacjach kontakt był utrudniony.
– Czy nikt nie zostawił mi żadnej wiadomości? – zapytałam kelnerki, która przyniosła mi drugą kawę.
Kiedyś nie mogłam przyjść na naszą randkę i zostawiłam wiadomość na uczelni w szatni, więc równie dobrze Szymon mógł wpaść na pomysł, żeby mi zostawić wiadomość w kawiarni.
– Niestety nie – odpowiedziała kelnerka, smutno się uśmiechając. – Chodzi o tego wysokiego, sympatycznego okularnika? Nie, nie było go dzisiaj.
Po dwóch godzinach wróciłam do akademika
Jeszcze miałam nadzieję, że może pojechał do mnie, rozminęliśmy się, może zostawił mi wiadomość na portierni. Niestety, nikt tam Szymona tego dnia nie widział. Najpierw było mi smutno, poczułam się zlekceważona, nawet miałam zamiar się pogniewać, czekać na wyjaśnienie, przeprosiny. Wieczorem wsiadłam w tramwaj i pojechałam do Szymona na stancję. Bałam się, że coś się stało. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że… wyjechał. Mało tego. Zabrał wszystkie swoje rzeczy. Jego gospodyni, niepozorna siwa kobieta, gestem dłoni zaprosiła mnie do środka.
– Jak to, wyjechał?! – spytałam zdruzgotana tym, co mi powiedziała. W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam. Dopiero gdy zobaczyłam pusty pokój, który przedtem zajmował, uwierzyłam w to, co widzę.
– Dlaczego? – spytałam.
– A kto by tam za wami, młodymi, nadążył? W piątek spakował się, w sobotę z rana wyjechał, dużo rzeczy tam nie miał, dwie torby i plecak. Najpierw mnie zezłościł, umowę mieliśmy do czerwca, niepisana była, fakt, ale tak się umawialiśmy. Emerytura niewielka, a tu zawsze parę groszy wpadło. Ale uczciwy chłopak, rozliczył się za wszystkie miesiące, nie powiem. Bo gdzie ja teraz nowego lokatora bym znalazła, w trakcie roku. A on, proszę, pieniądze wyjął, odliczone, musiał wcześniej wszystko zaplanować
Do dziś pamiętam każde słowo tamtej kobiety. A teraz wróciły ze zdwojoną siłą.
– I nie zapytała pani, czemu wyjeżdża tak nagle? – spytałam ze łzami w oczach.
– Pytałam, a jakże, też żałuję, że wyjechał. Grzeczny był ten pan Szymon, jak mało kto dzisiaj. Spokojny, uczynny, węgla zawsze pomógł nanieść z komórki, nie musiałam dwa razy prosić. To był mój najlepszy lokator, ze świecą takiego szukać. Ale nie chciał powiedzieć, to nie wypytywałam więcej, myślałam, że na uczelni coś mu nie poszło, studia zawalił i wyjeżdża. I nic pani nie powiedział? – pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie wiedziałam, co myśleć. To była najgorsza wiosna w moim życiu. Czułam się oszukana, zdradzona. Na próżno czekałam na jakiś list, słowa wyjaśnienia.
Po miesiącu przestałam czekać
Któregoś dnia pojechałam do niego na uczelnię, myślałam, że się czegoś dowiem. Panie w dziekanacie nie chciały nic powiedzieć, potwierdziły tylko, że już nie studiuje.
– Nic nie wiem poza tym, że zrezygnował ze studiów – powiedział Mirek, jego kolega. – Odwaliło mu, nikt bez powodu nie rezygnuje ze studiów. On od początku trochę dziwny był, taki samotnik, rzadko się dawał gdzieś wyciągnąć. Kłopotów żadnych z nauką nie miał, ale za bardzo nie interesowało go to, co robił, widać było, że z musu coś tam czyta i zalicza. Wszystkie papiery zabrał i tyle go widzieli.
Z trudem przebrnęłam wtedy przez sesję, straciłam nie tylko ochotę do nauki, ale i chęć do życia. Dopiero po wakacjach przestałam w kółko myśleć o mojej nieszczęśliwej miłości. Raz tylko na ulicy wydawało mi się, że widzę go w tłumie. Przyśpieszyłam kroku, żeby go dogonić, nawet przebiegłam na czerwonym świetle, ale okazało się, że to nie był Szymon.
Spotkałam go po 25 latach
Przyjechałam na krótki urlop do Krakowa. Weszłam do kościoła, żeby się pomodlić. Usiadłam w ławce, rozglądając się ciekawie wokół. Nawet nie wiem, co to był za kościół. I wtedy zobaczyłam Szymona. Skamieniałam. Trwałam tak bez ruchu dłuższy czas. Nie zauważył mnie, usiadł w konfesjonale. Postanowiłam czekać, aż skończy spowiadać. Miałam czas zebrać myśli. Teraz już byłam pewna, że to Szymon. Klęczałam, ale nie umiałam się modlić. Minęła godzina, może dwie, nie wiem. Wreszcie zgasło światło w konfesjonale. Gwałtownie się podniosłam, w strachu, że mnie nie zauważy i pójdzie. Zauważył. Nigdy nie zapomnę zdziwienia w jego oczach, gdy na mnie spojrzał. Zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Basia, to ty?
Skinęłam głową, bo nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Patrzyliśmy na siebie jak kiedyś. Ale nie było już „kiedyś”. Było tylko „teraz”, które nas dzieliło niewidzialnym murem. W końcu odezwał się cicho:
– Zrozum mnie, proszę. Nie mogłem ci nic powiedzieć. Bałem się, że będziesz mnie zatrzymywać, że ulegnę. Musiałem wybrać…
Tak, teraz już zrozumiałam.