„Mam 40 lat i zaszłam w ciążę. Koleżanki załamywały ręce, rodzina odmawiała pacierze, a ja w końcu jestem szczęśliwa”

„Najpierw moi rodzice zrobili mi wodę z mózgu, mówiąc, że wyczerpałam już swoje szanse i widocznie dziecko nie jest mi pisane. Później koleżanki, które przechwalały się wyrośniętymi dzieciakami. Nie rozumieli tego, że to właśnie dziecka brakuje mi do pełni szczęścia”.

Moje pierwsze małżeństwo to była typowa ucieczka od rodziców. Miałam 20 lat, mój chłopak
21 i własne mieszkanie. Wyprowadziłam się do niego, wzięliśmy ślub. Pięć lat później, kiedy dowiedziałam się, że Marek romansuje z koleżanką z pracy, zdecydowałam o rozwodzie.

Bez większego żalu. Od dawna nam się nie układało. Rozwód przeprowadziliśmy raz-dwa. Wspólny majątek duży nie był, więc nie było się o co kłócić. Dzieci nie mieliśmy, mimo że – kiedy wychodziłam za mąż – było dla mnie oczywiste, że będę je miała. To Marek ociągał się z ostateczną decyzją, a ja nie chciałam go do niczego zmuszać.

– Musimy znaleźć porządną pracę. Później pomyślimy o dziecku – oznajmił Marek w dzień ślubu.

– Potrzebne nam większe mieszkanie – powiedział, kiedy już pracowaliśmy.

– Młodzi jeszcze jesteśmy. Lepiej się bawić, niż siedzieć w pieluchach – stwierdził, gdy nasi rodzice sprezentowali nam wymarzone M-4.

Mąż lubił się bawić. Jak się okazało, nie ze mną…

Po rozwodzie pomyślałam: „Pierwsze koty za płoty. Jestem młoda, jeszcze kogoś znajdę”. I znajdowałam, tyle że nic konkretnego z nowych znajomości nie wynikało. Nie było kolejnego ślubu ani dzieci. Po 39. urodzinach poddałam się.

Nie miałam już nadziei na to, że ułożę sobie życie. Ale, jak to mówią: wystarczy przestać się starać, a wszystko samo się ułoży. Ze mną było tak samo. Na czterdziestych urodzinach mojej koleżanki poznałam Sławka – jej kolegę z pracy. Był 4 lata starszy ode mnie, też po rozwodzie i też bezdzietny. Od razu między nami zaiskrzyło. Dzień później spotkaliśmy się na kawie już tylko we dwoje. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni. Rok później Sławek mi się oświadczył.

– Myślałaś o dziecku? – zagadnął mnie Sławek kilka miesięcy po ślubie.

– Kiedyś tak, ale – nie wiem, czy zauważyłeś! – jestem już po czterdziestce – zaśmiałam się.

– Tym lepiej. Nie jesteśmy gówniarzami. Poza tym wyglądasz na mniej. Ja ponoć też nie najgorzej – uśmiechnął się i napiął mięśnie.

– Wiesz, ale ja już kilka lat temu pogodziłam się z tym, że nie będę miała dziecka – wyznałam mężowi.

– Ja też, ale właściwie… czemu nie? Kilku moich kolegów zostało ostatnio tatusiami i dają radę! Poza tym marzę o twojej malutkiej kopii…

Po tej rozmowie zaczęłam się zastanawiać. Właściwie, co stało na przeszkodzie? Fakt, byłam po czterdziestce, ale w końcu świat poszedł do przodu. Żyjemy dłużej. Czterdziestolatka to już nie – jak za czasów naszych babć – stara baba. Przed podjęciem ostatecznej decyzji postanowiłam pogadać z mamą. Myślałam, że ucieszy się na wieść o potencjalnym wnuczku lub wnuczce…

Strefa okazji i inspiracji:

– Ty chyba zwariowałaś! – to był jej pierwszy komentarz.

– Ale dlaczego?

– Ja ciebie urodziłam, kiedy miałam 19 lat! A twojego brata rok później! To jest wiek na rodzenie! Teraz to powinnaś na wnuczki czekać…

– Bez dzieci nie mam szans na wnuki, mamo – burknęłam.

– No trudno, widać nie były ci pisane!

– Twoja sąsiadka urodziła, jak miała 45 lat! Nie pamiętasz? Pani Kasia! – przypomniałam mamie.

– Tak, ale trzecie dziecko! Nie pierwsze – odpowiedziała.

Do domu wróciłam w ponurym nastroju. O rozmowie z mamą opowiedziałam Sławkowi.

– Basiu, to jest wyłącznie nasza decyzja! Nie twojej mamy! – skomentował.

– Niby tak, ale może ma rację…

– Daj spokój, jesteśmy po czterdziestce! Dopiero! Jak dziecko skończy 18 lat, będziemy po sześćdziesiątce.

– Może trzeba się przebadać? No wiesz, czy na pewno wszystko z nami w porządku… – zastanawiałam się.

– Nie ma sprawy, odwiedzimy lekarzy i zobaczymy, co powiedzą. Uważam, że to rozsądny pomysł – zgodził się.

Następnego dnia poszłam do internisty, żeby zrobić komplet badań. Sławka namówiłam na to samo. Byliśmy zdrowi jak ryby. Nic dziwnego – dobrze się odżywialiśmy, poza tym oboje lubiliśmy aktywny wypoczynek.

W weekendy robiliśmy sobie rowerowe wycieczki, zimą wyjeżdżaliśmy w góry na narty, latem, żeby wędrować po szlakach. Woleliśmy to od byczenia się na plaży z piwkiem w ręce. Odwiedziłam także ginekologa. Przyznał, że czterdziestka to – faktycznie – późno jak na pierwszą ciążę. Z drugiej strony, znał wiele kobiet, które w tym wieku zdecydowały się na macierzyństwo i urodziły zdrowe dzieci.

– Proszę spróbować i w czasie ciąży badać się regularnie. Powinno być dobrze! – zachęcił mnie.
Wciąż zastanawiałam się, jaką podjąć decyzję, gdy…

– Mam propozycję – zagadnął mnie któregoś dnia Sławek. – Teraz na pół roku odkładamy prezerwatywy na bok i… co będzie, to będzie!

– W moim wieku tak szybko się w ciążę nie zachodzi, więc pewnie nic nie będzie – stwierdziłam.

– Zobaczymy! Jak się nie uda, to jeszcze raz się zastanowimy. Jak się uda, to świetnie. Co ty na to? – dopytywał.

Dwa miesiące później byłam w ciąży.

Nieważne, ile mamy lat, ważne, jak o siebie dbamy

„To niemożliwe!” – powtarzałam w myślach, patrząc na test ciążowy. Żeby nie zapeszyć, postanowiłam nie mówić o niczym Sławkowi. Pamiętałam, że trzy pierwsze miesiące są decydujące. Mężowi o ciąży nie wspomniałam, ale z kimś musiałam o tym pogadać. Padło na Agnieszkę, koleżankę, u której poznałam Sławka.

– To wpadka?! I co ty teraz zrobisz?! – autentycznie przejęła się koleżanka.

– No nie do końca wpadka… – zaczęłam nieśmiało.

– Nie mów, że czekałaś do czterdziestki, żeby zajść w ciążę!

– Nie, ale musiałam poczekać do czterdziestki, żeby poznać faceta, z którym można pomyśleć o dziecku!

– To chyba za późno.

– Niby dlaczego? Do emerytury zostało mi sporo czasu.

– Wiesz co, nie chce cię straszyć, ale wiesz, co mówią… Jak matka jest w tym wieku, dziecko może urodzić się chore. Poza tym, wnuków nie doczekacie. Sławek jest kilka lat od ciebie starszy, a faceci i tak krócej żyją.

– Chyba trochę przesadzasz.

– Być może, ale sama pomyśl… Jestem od ciebie tylko rok starsza, a moja Anielka ma już 16 lat. Gabrysia – 13 lat. Chce ci się w tym wieku w pieluchach siedzieć?

– Dam radę! – stwierdziłam, choć, przyznaję, było mi trochę przykro po tym, co usłyszałam.

– No, nie wiem, przemyśl to lepiej – zakończyła temat Agnieszka.

Zaczęłam poważnie zastanawiać się nad słowami koleżanki, gdy do pokoju w którym siedziałyśmy, wszedł Marcin, jej mąż. Przyjrzałam mu się uważniej niż zwykle… Był niewiele młodszy od Sławka, ale wyglądał jak jego starszy brat – łysiejący, z brzuszkiem.

Od Agnieszki już jakiś czas temu słyszałam, że jej mąż ma problemy z cholesterolem. Powinien się odchudzać, tyle że… nie chciało mu się. Marcin uwielbiał jeść – najlepiej wszystko, co tłuste i kaloryczne – a w wolnym czasie zalegał na kanapie przed telewizorem.

„Równie dobrze on też może nie doczekać 18. urodzin swoich dzieci. Nie ma co martwić się na zapas. Co będzie, to będzie! A na pewno będzie dobrze!” – pomyślałam. Pożegnałam się z koleżanką i czym prędzej wróciłam do męża. Przestałam martwić się metryką. Odpędziłam od siebie czarne myśli.

– Mam nowinę! – powiedziałam od progu i uśmiechnęłam się szeroko.

Sławek od razu wyczuł, o co chodzi, i mocno mnie przytulił. Ciąża przebiegła bez żadnych komplikacji, zresztą za namową lekarza wykonałam badania prenatalne. Nic nie wskazywało na to, że nasze dziecko może urodzić się chore.

Pod koniec maja – traf chciał, że w Dniu Matki! – urodziłam zdrową córeczkę. Martynka jest oczkiem w głowie całej rodziny. Zwłaszcza Sławka, który oszalał na jej punkcie. Jestem pewna, że jako dwudziestolatek nie doceniłby ojcostwa tak jak teraz. I pewnie nie miałby tyle cierpliwości do niemowlaka.

Nie warto przejmować się opiniami innych. Każdy ma tylko jedno życie. I powinien decydować o sobie.
„Teraz to już muszę dociągnąć setki!” – oznajmiła moja mama, kiedy po raz pierwszy wzięła wnuczkę na ręce.

-->