Pamięć i zdrowie psychiczne mamy psuły się stopniowo. Nie potrafię powiedzieć, kiedy wszystko się zaczęło, ale przypominam sobie zdarzenie, po którym zdecydowałem się wziąć ją do siebie.
Skończyłem tego dnia pracę bardzo późno i wcale nie planowałem do niej jechać. Wsiadłem więc w samochód i ruszyłem do domu.
Byłem już niedaleko, kiedy zadzwoniła żona. Powiedziała, że chce narobić gołąbków na kilka dni, a wielki garnek, który najlepiej się do tego nadawał, został właśnie u mamy. Westchnąłem i zawróciłem, żeby go odebrać.
– Cześć, ja tylko na chwilę – powiedziałem, kiedy otworzyła mi drzwi.
– Przecież byłeś wczoraj. Już nie przesadzaj z tą kontrolą! – odpowiedziała zdziwiona.
– To żadna kontrola. Przyjechałem po garnek… Ej, a co to? Coś się pali?!
Bez zdejmowania butów pobiegłem do kuchni i zobaczyłem, że na gazie stoi czajnik, cały osmolony. Woda dawno się wygotowała! Chwyciłem ścierkę, zdjąłem z gazu czajnik i szeroko otworzyłem okno. Mama zarzekała się, że wstawiała wodę na kawę kilka minut temu, że czajnik był pełen, że na pewno nie zapomniała…
– Ale ty zadzwoniłeś i mnie pewnie rozproszyło! – zaczęła wykrzykiwać nerwowo.
No tak, już przed miesiącem zauważyłem, że coraz szybciej traciła cierpliwość.
– Mamo, przez chwilę mieszkanie nie zdążyłoby tak zaśmierdnąć. Pusty czajnik musiał się palić już przez dłuższy czas – tłumaczyłem, ale nie dała się przekonać.
Mama już od ponad roku stopniowo traciła kontrolę nad otoczeniem. Zdarzały się jej przeróżne wpadki. Na przykład już dwa razy zostawiła kartę w bankomacie. Całe szczęście, że maszyna wciągnęła ją do środka i nikt karty nie zabrał.
Kłopoty finansowe jednak mamy nie ominęły, bo w ogóle nie kontrolowała wydatków, więc coraz szybciej kończyła jej się emerytura. Kupowała mnóstwo niepotrzebnego chłamu. Zdarzało jej się też wydać pieniądze i nie pamiętać, na co je przeznaczyła. Kilka razy podejrzewaliśmy, że ktoś ją okradł albo naciągnął, ale się nie przyznawała.
Przecież ona jest chora, nic się na to nie poradzi
Nie pamiętała, jaki jest dzień, myliła daty spotkań. Terminy wszystkich jej wizyt lekarskich żona zapisywała w naszym kalendarzu. Trzeba ją było na nie prowadzać. Do tego dochodziły też zmiany charakteru.
Mama coraz częściej się denerwowała. Wpadała w nieuzasadnioną histerię, miała urojone pretensje. Załamywała się drobiazgami takimi jak pęknięta doniczka, a nic sobie nie robiła z faktycznych kłopotów – jak choćby tych z niekontrolowanymi wydatkami.
Zaczęły się też konflikty z sąsiadkami. Kiedy pierwszy raz oskarżyła jedną z nich, że ta włamała się do jej mieszkania, byłem przerażony. Potem kłótnie z kobietami, które znała i lubiła od wielu lat, stały się już regułą.
Dlatego właśnie po tej wpadce z gazem postanowiłem wziąć mamę do siebie do domu. Ale ona nie chciała się przeprowadzać. Długo prosiłem. Przez kilka tygodni przyjeżdżałem tylko po to, żeby ją namawiać.
Już myślałem, że przegram z jej uporem, jednak w końcu sama zrozumiała. Po miesiącu kłótni i sporów zadzwoniła do mnie o dziewiątej wieczorem i usłyszałem w słuchawce jej wystraszony głos.
– Synku, to ja… Przyjedź po mnie, bo ja nie wiem, gdzie jestem…
– Jak to nie wiesz, gdzie jesteś?
– Wyszłam z domu i się zgubiłam.
– To po co wychodziłaś?
– Nie pamiętam – rozpłakała się i chyba pierwszy raz zdała sobie sprawę, że jest z nią źle, że potrzebuje mojej pomocy.
Znalazłem ją niedaleko od domu. W okolicy, którą powinna dobrze znać. Lekarze zdiagnozowali u niej demencję starczą i ostrzegli, że ten stan będzie się pogarszał. Nie było wyjścia. Musiała zamieszkać z nami. W końcu się wprowadziła.
Wydawało nam się, że od dawna jesteśmy na to gotowi. Niestety, szybko okazało się, że wcale nie byliśmy. Mama miała swoje przyzwyczajenia, zasady, potrzeby, z których nie chciała zrezygnować. A do tego jeszcze choroba. Była bardzo uciążliwą lokatorką.
Musieliśmy więc znosić to, że nie spała do późnej nocy i kręciła się po domu, budząc nas i dzieci. Słabo już też słyszała, więc rozkręcała telewizor na pełny regulator. Do tego zapominała o zamykaniu drzwi wejściowych. Zostawiała je otwarte na oścież.
Często chowała po kątach jedzenie, wydzwaniała w dziwne miejsca i zaglądała do naszych szafek i komód. Takich problemów były dziesiątki. Mieszkanie razem z nią okazało się bardzo trudne i odbijało się na moim małżeństwie. Kłótnie i spięcia stały się naszą codziennością.
– Marek, to jest twoja mama, weź z nią pogadaj! – denerwowała się żona.
– Ale o czym?
– Napadła dzisiaj na mnie, że wyjadam z lodówki jej serki.
– Jakie znowu serki?
– Te okropne, które kupuje tuzinami. Przecież ja nie mogę na nie patrzeć!
– To ją ignoruj.
– Łatwo powiedzieć… Mama nazwała mnie złodziejką. Powiedziała to dosadniej, ale nie chcę rzucać mięsem.
– Grażyna, ale co ja mam zrobić? Przecież ona jest chora… – rozłożyłem ręce.
– Ale ja mam jej dość!
– Ja też miewam. Musimy to wytrzymać.
Słucham, co tym razem? Co znowu zmalowała?
Po każdej sprzeczce z żoną czułem się fatalnie. Miałem też wyrzuty sumienia, że obgaduję mamę i złoszczę się na nią. Jednak traciłem już siły. Wydawało mi się, że jak nasze dzieci podrosną, że jak będą na studiach, w końcu będziemy mieli trochę spokoju. Nie przewidziałem, że wtedy moja mama zmieni się w dziecko wymagające ciągłej uwagi.
A jej zdrowie pogarszało się z miesiąca na miesiąc. Przyszedł więc czas, że potrzebowała opieki przez cały dzień. Ktoś musiał przy niej być, bo często słabła i gubiła się nawet w domowych warunkach. Cierpiała też na dziwne utraty świadomości – nie pamiętała na przykład, co robiła przez pierwszą połowę dnia.
Baliśmy się o nią i o mieszkanie. Zdecydowaliśmy się więc zatrudnić panią do opieki. Było nas na to stać, bo mama na szczęście nie wymagała jeszcze fachowej i drogiej pomocy pielęgniarki.
Pierwsza z pań, które przyjęły tę posadę, wytrzymała miesiąc. Druga dwa, a trzecia odeszła po dwóch tygodniach. Wszystkiemu była winna mama. Od początku sprzeciwiała się, by ktoś się nią zajmował.
A kiedy kolejna opiekunka pojawiała się u nas w domu, mama natychmiast zaczynała ją dręczyć. Była wobec kobiety opryskliwa, traktowała ją, jakby była jej pokojówką. Domagała się, żeby ta jej gotowała, a potem oskarżała o celowe uprzykrzanie jej życia. Jednak najgorsza była demonstracyjna walka mamy o samodzielność.
Nie zliczę, ile razy musiałem zwalniać się z pracy, bo któraś z pań dzwoniła, że mama się ubiera i zamierza wyjść z domu. Nie mogły jej zatrzymać, bo musiałyby się z nią siłować. Jedna z nich zresztą próbowała. Ta, która wytrzymała dwa tygodnie. Odeszła po takiej właśnie szarpaninie.
To był prawdziwy koszmar.
Tym bardziej że mama regularnie oskarżała te panie o kradzież. Często chowała coś przed nimi, a potem zapominała, że to ukryła. No i krzyczała, że ją obrabowały. Pewnego dnia takie właśnie oskarżenie skończyło się wielką awanturą.
Zatrudniliśmy czwartą opiekunkę. Byliśmy szczerze zaskoczeni, gdy udało jej się przetrwać trzy miesiące. Zaczęliśmy nabierać nadziei, że ta kobieta już z nami zostanie. Miała na imię Halina i powoli, z uporem, ale skutecznie, zyskiwała sobie zaufanie mamy. Dlatego moje rozczarowanie, kiedy pani Halina zadzwoniła do mnie pewnego dnia roztrzęsiona, było szczególnie wielkie.
– Panie Marku, musi pan natychmiast przyjechać! – próbowała przekrzyczeć dochodzące z mieszkania wrzaski. – Z pana mamą jest bardzo niedobrze. Wpadła w okropną histerię. Boję się o nią i o siebie!
– Ale co się stało? Dlaczego?
– Krzyczy, że ukradłam jej jakieś pudełeczko z różą. Próbowała mnie uderzyć, jestem cała podrapana. Proszę przyjechać…
– Już jadę!
No i znowu płacze! Ludzie, jak ja mam jej dość…
Kiedy wszedłem do mieszkania, mama siedziała zdyszana i zapłakana na kanapie w dużym pokoju. Pani Halina stała w przedpokoju, a ja zobaczyłem na jej twarzy krwawe ślady. Gniew i wstyd wezbrały we mnie w jednej sekundzie. Miałem tego dość. Tym bardziej że usłyszałem to, czego obawiałem się najbardziej:
– Przykro mi bardzo, ale będę musiała zrezygnować z pracy u państwa – powiedziała pani Halina, a mama poderwała się z kanapy w pokoju i przybiegła do nas.
– Co?! – zaczęła znowu krzyczeć. – Ona nigdzie nie idzie! Złodziejka cholerna. Wołaj policję! Ona nigdzie nie idzie! Najpierw musi mi oddać moje pudełeczkooo!
No i dostała kolejnego ataku. Rzuciła się z rękami do pani Haliny i musiałem ją powstrzymać. Trzymałem mamę na siłę, a w tym czasie najlepsza z opiekunek ubierała się w popłochu. Jak tylko wyszła, dałem upust swojej złości.
– Mamo, co ty, do cholery, wyprawiasz! Odbiło ci?! – krzyczałem, nie zważając, że mówię do własnej matki
Puściły mi wszystkie hamulce, wylała się ze mnie cała żółć, która wzbierała od dawna.
– Ona mi ukradła pudełko z różą!
– Jakie znowu pudełko? Nic ci nie ukradła, rozumiesz? Sama je schowałaś.
– Nieprawda. Złodziejka…
– Mamo, ty ją podrapałaś. Ona nas może zaskarżyć… Czy tobie odbiło?!
– Ojej, synku, nie mów tak do mnie… – zaczęła płakać.
– A jak mam mówić, kiedy do ciebie nic nie dociera?! No jak?!
– Jestem twoją matką! Musisz mnie kochać i szanować bez względu na wszystko.
– O nie, mamo, na szacunek trzeba sobie zasłużyć. Mam cię dość! Rozumiesz?! Wszyscy cię mamy dość! Cała rodzina!
– Boże, Mareczku, co ty mówisz? – rozpłakała się na całego.
– Prawdę mówię, kobieto, prawdę!
Po tych słowach mama uciekła do pokoju na górze, a ja opętany wściekłością zacząłem przetrząsać mieszkanie w poszukiwaniu pudełka z różą. Chciałem udowodnić jej, że zwariowała. Że nikt go nie ukradł, bo sama je schowała.
Miałem zamiar podsunąć jej to cholerne pudełeczko pod nos i napawać się satysfakcją, że coś jej udowodniłem. No i w końcu znalazłem. Było w jednej ze stałych skrytek mamy, o których ciągle zapominała. Już miałem zanieść pudełko do pokoju mamy, ale coś mnie podkusiło, żeby do niego zajrzeć. Dowiedzieć się, co tak cennego się w nim znajduje. O co chodziło w tej awanturze.
Ledwo uchyliłem wieko, pożałowałem całej złości. Wszystkich złych słów wypowiedzianych pod adresem mamy, wszystkich wściekłych myśli skierowanych w jej stronę.
Zrobiło mi się tak głupio, tak strasznie wstyd!
W tym pudełeczku z obrazkiem róży na wieczku były pamiątki po moim dzieciństwie. Pukiel włosów, pierwsze buciki i pierwszy sprawdzian ze szkoły. Opaska, którą miałem na rączce w szpitalu, mały miś, którego nosiłem ze sobą wszędzie, i laurka zrobiona niezdarnymi palcami przedszkolaka. Było tam pełno takich drobiazgów. Wszystkie związane ze mną, jedynakiem. Z moim dorastaniem.
Siadłem ciężko na fotelu i się popłakałem. Przez chwilę nie mogłem wstać, tak źle się ze sobą poczułem. Lecz potem poderwałem się i pobiegłem na górę przeprosić mamę. Wpadłem do pokoju, ale ona już spała.
Musiała ją ta awantura wyczerpać. Siadłem koło niej i przez dobrą godzinę przeglądałem zawartość pudełka. A potem głaskałem mamę po głowie. Gdy się w końcu obudziła, chciałem przepraszać, wyjaśniać, rozmawiać, jednak ona odezwała się pierwsza.
– A gdzie pani Halina? Co ty tu robisz? Co się stało…? – zapytała, a mnie serce pękło na dwoje – ona nic nie pamiętała!
– Poszła już do domu. Nie martw się. Mam wolne i przyjechałem do ciebie – odpowiedziałem, a mama uśmiechnęła się do mnie ciepło i serdecznie.
Od tego czasu zatrudniamy kolejne panie do opieki, a ja jeżdżę z pracy za każdym razem, gdy jest potrzeba. I zawsze, gdy ogarniają mnie złość, wściekłość lub rozdrażnienie, przypominam sobie to pudełeczko. Od razu się wtedy uspokajam, bo wiem, ile ja mamie kiedyś nerwów napsułem. Dzięki temu rozumiem, że zawsze jestem jej winny miłość tak bezwarunkową, jaką ona obdarzała mnie wtedy, gdy byłem mały.