„Traktowałam pasierbicę jak rywalkę i wroga. Chciałam skupić na sobie uwagę jej ojca i prawie doprowadziłam do tragedii”

„Mój facet nie poświęcał mi tyle czasu, ile bym sobie życzyła. Zaczynało mnie to denerwować, a swoją złość mimowolnie kierowałam w stronę sprawczyni całego zamieszania, czyli Kasi. Chciałam mieć Michała tylko dla siebie, ale nie było to takie proste”.

Trzeba przyznać, że już na początku naszej znajomości Michał postawił sprawę jasno. Na jednej z pierwszych randek usiadł przede mną z poważną miną i powiedział:

– Jest jedna rzecz, o której powinnaś wiedzieć… – tu zawiesił głos i spojrzał na mnie tak, że aż ciarki mi przeszły po plecach.

– Masz żonę – wyjąkałam.

– Nie, nie – zaprzeczył szybko zmieszany. – Ale owszem, byłem żonaty i mam czteroletnią córkę, Kasię, którą sam się zajmuję. Jeśli nie akceptujesz tego faktu, to lepiej od razu to sobie powiedzmy…

Uff, odetchnęłam z ulgą. A zatem chodziło tylko o dziecko. W takim razie nie ma czym się przejmować. Sama co prawda nie miałam dzieci, ale w zasadzie lubiłam je i nie miałam nic przeciwko dzieciatemu facetowi. Wręcz przeciwnie! Kiedy Michał opowiedział mi historię swojego związku, wydał mi się jeszcze atrakcyjniejszy! Pomyślałam, że trzeba być prawdziwym mężczyzną, by samodzielnie sprostać takiemu wyzwaniu, jakim jest wychowanie małego człowieka. Od razu też zrobiło mi się żal jego i tej biednej dziewczynki, Kasi, którą porzuciła własna matka.

Otóż, gdy mała miała zaledwie rok, jej matka wyjechała za granicę. Stwierdziła, że dość ma już robienia za kurę domową i zmieniania pieluch, a że trafiła jej się świetna okazja za dobre pieniądze, to kupiła bilety i tyle ją widzieli.

– Ona od początku nie odnajdowała się w roli matki – westchnął Michał. – Właściwie to wszystko trochę moja wina, to ja namawiałem ją na ciążę, choć nie była do tego przekonana. Przecież znałem ją i wiedziałem, że ciągnie ją w świat. To nie mogło się skończyć inaczej…

– Co ty mówisz! – zawołałam. – Nie ma w tym żadnej twojej winy! Była chyba dorosła, prawda? Dorośli ludzie podejmują samodzielne decyzje, a potem powinni ponosić ich konsekwencje!

No cóż, żona Michała nie miała zamiaru ponosić konsekwencji. Dwa miesiące, bo tyle początkowo miała trwać jej nieobecność, zamieniły się w pół roku, a pół roku w rok. Raz czy dwa przyjechała w odwiedziny, coraz rzadziej dzwoniła, aż w końcu oznajmiła, że nie wraca. Spodobała jej się zagranica, spodobało życie osoby bezdzietnej, spodobał się kolega z pracy… Wniosła sprawę o rozwód, a dziecko zostało przy ojcu.

Pierwsze moje spotkanie z dziewczynką wypadło całkiem dobrze. Kupiłam jej jakieś słodycze i dużą lalkę. Była zachwycona i ciągle trzymała mnie za rękę, co uznałam za słodkie. Widać było, że bardzo brakuje jej matczynego ciepła. Była grzeczna, raczej posłuszna, a może po prostu nieco onieśmielona. Tak czy inaczej nie przewidywałam większych problemów.

Po pewnym czasie dostrzegłam jednak, że bycie z facetem z odzysku i do tego ojcem małego dziecka ma niestety swoje minusy. Chciałam mieć Michała tylko dla siebie,  tymczasem nie zawsze było to możliwe. Na przykład wtedy, gdy mieliśmy iść do kina, a mała dokładnie tego wieczoru zrobiła aferę, bo zamiast grzecznie zostać z opiekunką, życzyła sobie, żeby to tatuś utulił ją do snu i opowiedział na dobranoc bajkę. Nie było opcji, żeby to przeskoczyć. Chyba że chcieliśmy oglądać film, mając z tyłu głowy wizję płaczącego i wierzgającego dziecka, które woła: „Nie idź, tatusiu! Nie idź!”.

Wkurzałam się, że nie poświęca czasu

Nic strasznego, jeden wieczór można odpuścić. Niestety, podobne kwiatki wychodziły co jakiś czas. A to Kasia zachorowała i trzeba było odwoływać dawno zaplanowany zagraniczny wyjazd, na który tak się cieszyłam. A to trzeba było załatwić jakieś sprawy w przedszkolu i Michał co chwilę odwoływał randki. A to spóźniał się na spotkania, bo Kasia znowu dostała histerii. Generalnie mój facet nie poświęcał mi tyle czasu, ile bym sobie życzyła. Zaczynało mnie to denerwować, a swoją złość mimowolnie kierowałam w stronę sprawczyni całego zamieszania, czyli Kasi. Nie chciałam jednak rezygnować z tego związku, bo zaczynało mi na nim naprawdę zależeć.

Michał musiał jednak wyczuć, że nie wszystko gra, bo któregoś razu powiedział:

– Kochanie, jesteś dla mnie bardzo ważna, ale… w moim życiu jest też Kasia i muszę jakoś dzielić uwagę między was dwie. To niełatwe, zwłaszcza na odległość… – zamilkł na chwilę. – Mam propozycję, zamieszkajmy ze sobą na próbę i zobaczmy, czy uda nam się jakoś wspólnie dogadać. Bardzo chciałbym, żeby się udało – dodał i wziął mnie za rękę.

Byłam taka szczęśliwa, że będziemy wreszcie dłużej przebywać razem, że zgodziłam się na tę propozycję bez chwili wahania. Nie zastanawiałam się nad tym, jak sobie poradzę z dzieckiem, jakie będą nasze wzajemne relacje… „To tylko dziecko – myślałam. – Co może pójść nie tak?”.

Szybko się przekonałam, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało. Już pierwszego dnia po przeprowadzce sprawy zaczęły iść w złym kierunku. Mała najwyraźniej uznała, że weszłam na jej terytorium i w jakiś sposób jej zagrażam, bo natychmiast zaczęła grymasić, wydzierać się i robić wszystko, by Michał to na nią zwracał uwagę. To było wprost zdumiewające, nigdy wcześniej się w ten sposób nie zachowywała! Niestety, właśnie tak to zaczęło wyglądać na co dzień.

Ja nie byłam jej dłużna i starałam się zatrzymać uwagę Michała na sobie, uważając, że poświęca zdecydowanie zbyt wiele czasu dziecku. Dziś myślę ze wstydem, co ten biedny facet musiał przeżywać… Strasznie mi głupio, że ja, dorosła kobieta, rywalizowałam o uczucia Michała z małą, pozbawioną matki dziewczynką, że choćby i podświadomie traktowałam ją jak konkurentkę…

Wrzaski ucichły i w pokoju zaległa podejrzana cisza

Wszystko się zmieniło, kiedy Michał musiał wyjechać na dwa dni w delegację, a ja zostałam sama. No, niezupełnie sama, bo z małą czarownicą, jak ją wtedy nazywałam. Tamtego dnia była szczególnie nieznośna. Najpierw rozbiła talerz i wylała na podłogę i siebie gorącą zupę, potem zaczęła malować flamastrami po ścianie, a na koniec podziurawiła widelcem (niby przypadkiem) moją nową dzierganą torebkę. Tego było już dla mnie za wiele! Zamknęłam bachora w drugim pokoju i pozostawałam głucha na jego wrzaski. Po pewnym czasie zaległa podejrzana cisza. Pomyślałam z satysfakcją, że potwór się zmęczył i wygrałam, ale moja radość nie trwała długo. Nagle bowiem dobiegł mnie pełen przerażenia krzyk:

– Mamo! Mamusiu! Ratunku!

Nie namyślając się długo, wpadłam do pokoju jak burza. Od razu rzuciły mi się w oczy otwarte drzwi na balkon i mała wciśnięta pomiędzy pręty barierki. Ale jak! Większość jej drobnego ciałka wystawała już na zewnątrz! Jeszcze chwila i by spadła. Serce podeszło mi do gardła. Doskoczyłam do niej w ułamku sekundy. Nie mam pojęcia, jakim sposobem udało mi się ją wyciągnąć, ale już po chwili mocno tuliłam zapłakaną dziecinę do siebie i powtarzałam uspokajająco:

– Już mamusia jest, kochanie, wszystko będzie dobrze, mamusia jest…

Myślę, że to właśnie wtedy, kiedy usłyszałam ten rozpaczliwy krzyk i słowo „mamusiu!”, obudził się we mnie instynkt macierzyński, poczułam, że chcę chronić to małe stworzenie, pokazywać mu świat i czuć już zawsze małe łapki obejmujące mnie za szyję. Dziś Kasia ma już siedem lat, a ja jestem dumną mamą pierwszoklasistki. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłam widzieć w niej potwora. To takie dobre, kochane dziecko. Na naszym ślubie była najmłodszą i najpiękniejszą druhną. Od dwóch lat męczy nas z Michałem o siostrzyczkę, to jej największe marzenie. Już widzę jej radość, kiedy się dowie, że wkrótce się spełni.

-->