– Bardzo się ucieszyłem, gdy dostałem zaproszenie na przyjęcie imieninowe mojej córki – wspomina pan Kazimierz. – Córka i zięć przyjechali po mnie samochodem, przywieźli walizkę w prezencie, zapytali, czy pojadę do nich.
Córka od dawna mieszka osobno, w mieście. Najpierw tam studiowała, potem pracowała, a potem wyszła za mąż. Oczywiście marzyłem o zięciu, który byłby dla mnie jak syn, no ale nie wyszło. Całe życie pracowałem własnymi rękami, od rana do późnej nocy, przyzwyczaiłem się do gospodarstwa, a mój zięć, widzicie, jest programistą. Nie rozumiem, co to za praca – siedzi przed komputerem przez cały dzień, a potem mówi coś jeszcze o zmęczeniu albo że potrzebuje urlopu, przecież to nie jest żadna ciężka robota.
Ale najważniejsze dla mnie jest, żeby córka była szczęśliwa. I wydawało się, że jest, tylko że niezbyt często się widywaliśmy i niewiele rozmawialiśmy. Spali do południa, kiedy nie zadzwonisz, to ich budzisz. W dzień pracują, a jak już są wolni, to ja wtedy śpię, wychodzi zawsze późno w nocy. No i tak wychodzi, że nigdy nie mamy czasu, żeby porozmawiać.
Za to bardzo się przyjaźnią z rodzicami zięcia. Jak dzieci się pobrały, sprzedali swoje mieszkanie i kupili dwa mniejsze, jedno dali młodym. Mieszkają w sąsiednim bloku, widują się prawie codziennie. Są z miasta, żyją podobnie. Wszyscy przyjechali do mnie kilka razy.
Całe towarzystwo spało do południa, potem szli na spacer po wsi, robili zdjęcia, pogadali coś o upadku wsi, nagotowali brokułów, to coś tak bez smaku, że szkoda czasu. Nikt nie pytał, czy w gospodarstwie nie trzeba pomóc, więc musiałem sam obrobić dom i kuchnię. Zabiłem dla nich kurę, ugotowałem rosół, ale jadł go tylko teść. Bo, widzicie, są wegetarianami i mięsa nie jedzą.
Cóż, niech jedzą, co chcą, nic w tym strasznego. W ogrodzie mam ziemniaki, buraki i pomidory, to im zawsze daję do miasta. Zawsze to domowe lepsze niż kupowane. Staram się jakoś podtrzymywać kontakty, przecież to moje dziecko. Może się wnuków doczekam. Zięć rękami nic nie robi, to póki mi zdrowia starczy, pomogę jak będzie potrzeba.
– No i zaprosiła mnie córka na imieniny. Byłem bardzo zdziwiony, zapytałem, czy nie będę im przeszkadzał. Nie, sami po mnie przyjechali. Spakowałem walizkę, wziąłem trochę warzyw na sałatkę i pojechaliśmy do miasta.
Na miejsce dotarliśmy szybko. Po drodze nawet miło rozmawialiśmy. Wszystko zaczęło się drugiego dnia po przyjeździe.
Obudziłem się wcześniej niż wszyscy. Położyłem się z powrotem, ale nie mogłem tak leżeć, więc wstałem. Postanowiłem zrobić dla wszystkich śniadanie. Myślałem, że omlet zjedzą wszyscy, nawet wegetarianie, ale zajrzałem do szafek, a tam ani oleju ani patelni. Otworzyłem kolejną szafkę, a drzwiczki w niej, widzę, poluzowane. No nic, pomyślałem, pójdę do sklepu, kupię dobrą patelnię córce na imieniny, zrobię śniadanie, a potem jeszcze za szafki się wezmę.
Wróciłem, jeszcze spali. Myślę, no, to śniadanie trochę później, żeby było gorące. Zacząłem dokręca szafkę i wtedy obudził się zięć. Mruknął zdziwiony, że nie warto, nową szafkę się kupi i w ogóle. Ani dziękuję, ani może pomogę, byle tylko pieniądze tracić.
Potem obudziła się córka. Dałem jej patelnię, niby się uśmiechała, ale widzę, że coś jest nie tak. Trochę ją pociągnąłem za język, a ona mówi, że nie gotuje w domu. Zamawiają wszystko, bo to wygodne i oszczędność czasu. Kto to widział, żeby zamawiać jedzenie. Nie wiadomo, co tam dodadzą, czym cię nakarmią i ile to kosztuje. Jednak przygotowałem śniadanie. Zjedliśmy. Wszyscy rozeszli się po domu i usiedli przy komputerach i telefonach. Zapytałem, dlaczego nie przygotowujemy się na przyjście gości. Może coś trzeba wymyć albo ugotować. Córka na to, że wieczorem będziemy świętować w restauracji, a ja mogę zająć się swoimi sprawami i odpocząć. Ale po czym odpocząć, pytam? Nic nie zrobiliśmy!
Nie zdążyłem tego powiedzieć, bo zięć mi przerwał. Powiedział, że musi dziś dokończyć stronę, że nasze narzekania mu przeszkadzają, że pracował przez pół nocy i jeszcze nie skończył, i że musi zdążyć do wieczora.
Milcząc wzruszyłem ramionami. Co to niby za praca? Co w tym takiego męczącego? Córka w ogóle na nic nie zwracała uwagi. Szukałem czegoś w telefonie, pisała do kogoś i uśmiechała się do ekranu. Uświadomiłem sobie, że nie ma tu dla mnie miejsca, że nie ma po co czekać aż do wieczora. Myślałem, że posiedzimy w domu jak rodzina, zgodziłem się nawet na ich wegetariańskie jedzenie, a tu proszę. I moja pomoc im nie na rękę, i moje rady, i prezenty. Wszystko nie tak. Nie pasuje im taki ojciec.
Wziąłem walizkę i po cichu wyszedłem z mieszkania. Postanowiłem pójść na dworzec autobusowy i kupić bilet do domu. Mam sąsiadkę, jest samotną matką. Dziewczyna się interesuje, co u mnie, zawsze pyta, czy w czymś pomóc, czasem przyniesie ciasto, jest towarzyska, jej dziecko często biega do mojego ogrodu na jabłka. Skoro dla własnej córki jestem obcy i nieciekawy, to takich dobrych ludzi nie zostawię w biedzie. Myślę, że porozmawiam z sąsiadką, przepiszę na nią dom, a w razie potrzeby pomoże mi na starość. Nie zginę. Szkoda tylko, że zamiast własnego dziecka trzeba prosić o pomoc nieznajomych.