Rozległy się dźwięki marsza weselnego. Czułam się dziwnie, tak jakby ta uroczystość odbywała się poza moim światem. Mimo że stałam w pierwszej ławce, prawie nic nie słyszałam. Zamiast skupić się na kazaniu księdza, słowach przysięgi wypowiedzianych przez Martę i Marka, ja wspominałam minione 23 lata. Co z tego zapamiętała Marta? Może wszystko…
Młodzi małżonkowie wyszli z kościoła, ktoś sypnął ryżem, pobrzękiwały drobne monety. Goście – a przyszło sporo ludzi – ustawili się w kolejce. Mąż pociągnął mnie za rękę. Pierwsi złożyliśmy życzenia.
Nie pamiętam, co mówiłam – po prostu uściskałam Martę i jej męża. Po mnie Karol ze łzami w oczach życzył im szczęścia, miłości, dzieci, bożej łaski, dostatku… Stanęliśmy z boku, patrząc na przejętych rodziców naszego zięcia. Moja kuzynka po złożeniu życzeń młodym dopadła mnie i zaczęła ściskać, całować, gratulować, mówić o jakimś bohaterstwie.
– Nie jestem żadną bohaterką, Krysiu!
– No wiesz, nie każda kobieta by się zdobyła na takie poświęcenie! Jestem pewna, że takich jak ty można na palcach jednej ręki policzyć – przekonywała mnie. – Sama dobrze wiesz, że ludzie, którzy adoptują dzieci, robią to tylko dla siebie, chcą się spełnić w rodzicielstwie. Najczęściej decydują się na to kobiety, które same nie mogą urodzić. A ty jesteś naprawdę bohaterką. Wychowałaś dwóch własnych synów i jeszcze… to nieszczęśliwe dziecko. No a teraz sama popatrz: Marta nie różni się od innych młodych kobiet. Nawet całkiem ładna z niej panna młoda, a ja pamiętam, jakie to było biedne dziecko – Krysi trudno było przerwać, tak się rozkręciła.
W końcu ją Karol jakoś zagadał. Słowa kuzynki sprawiły, że po plecach przebiegł mi dreszcz. Przed oczami stanęło mi tamto mieszkanie, ta kobieta na łóżku czy raczej barłogu. I dziecko zawinięte w jakieś szmaty, leżące w skrzynce po jabłkach.
Podjął decyzję za nas dwoje
Był 1985 rok. Mieszkaliśmy na warszawskiej Pradze, razem z babcią Karola. Czekaliśmy z mężem na przydział spółdzielczego mieszkania… Nawet już dokładnie nie pamiętam, jak to było. Karolowi jako nauczycielowi należało się jakieś przyśpieszenie w kolejce po własne lokum.
Nasi chłopcy już chodzili do szkoły: Mateusz do trzeciej, a Marcinek do pierwszej klasy. Nawet kiedy za dnia chodziłam po nich do szkoły, to się bałam tej Pragi. Wszędzie pełno pijaków, meliny po bramach… A sąsiedzi? Szkoda mówić. Dookoła tylko nędza, brud i smród.
Na piętrze obok nas mieszkali tacy, co nigdy nie trzeźwieli. Sąd odebrał im trzech chłopaczków, najstarszy chyba jeszcze pięciu lat nie miał. Pewnego dnia, w niedzielę, wróciliśmy z kościoła, a za ścianą płakało dziecko. Okazało się, że było tam dwumiesięczne maleństwo. Nawet się nie zorientowałam, że ta kobieta była w ciąży, a tym bardziej, że urodziła.
Ktoś wezwał milicję i wtedy okazało się, że kobieta nie żyje; zapiła się na śmierć. Miała zaledwie 26 lat. Niemowlę zabrali do izby dziecka. Szukali ojca, ale nie znaleźli, więc dziewczynka trafiła do sierocińca w Śródmieściu.
Dostaliśmy mieszkanie na Ursynowie. Cieszyłam się. Dzieci miały nową szkołę, ja dostałam cały etat w biurze. Mogliśmy spokojnie żyć. Tak wtedy myślałam. Ale mój Karol nie był wcale spokojny. Wracał z pracy i nie mógł usiedzieć na miejscu.
Od wielu lat udzielał się charytatywnie w kościele, był wolonatriuszem w Caritasie. Biegał gdzieś, z kimś się spotykał. Martwiłam się, że nie dosypia, bo wracał późno, a świtem, jeszcze przed pracą miał jakieś sprawy.
Rok po przeprowadzce rozchorowałam się na nerki. Byłam obstawiona lekarstwami, źle znosiłam antybiotyki i ciągle miałam mdłości. Teściowa, która przychodziła pomagać mi przy chłopcach, myślała nawet, że jestem w ciąży, i głośno się na ten temat wypowiedziała któregoś dnia.
Wtedy mój mąż stwierdził, że cieszyłby się, gdyby tak było, ale mimo wszystko sądzi, że to mój wrażliwy żołądek daje mi w kość, a nie kolejny dzidziuś.
– Chociaż, co do dziecka, to i tak będziemy mieli małą dziewczynkę – dodał, nie przerywając jedzenia zupy.
Mój Karol ma osobliwe poczucie humoru, trzeba go dobrze znać, żeby polubić jego żarty, jednak tamtego dowcipu męża zupełnie nie zrozumiałam. Domyślił się.
– Tym razem, Jadziu, to nie żarty. Pamiętasz tę malutką spod czwórki w kamienicy na Pradze? – w ogóle wtedy nie skojarzyłam, o czym mąż mówił. – No, tę sierotkę, Martusię, co jej mama… – Karol popatrzył na chłopców i przerwał; nie musiał kończyć, zrozumiałam, o kogo chodzi.
– No i co z tą małą? – spytałam z niepokojem.
– Adoptujemy ją, kochanie – oznajmił Karol, patrząc na mnie tym swoim dobrodusznym spojrzeniem, a we mnie wstąpił szatan.
– Nikogo nie będziemy adoptować! – krzyknęłam. – Mamy własne dzieci i nie musimy z domu robić ochronki dla sierot!
Matka Karola zabrała chłopców od stołu, zamknęła się z nimi w ich pokoju, a między mną a mężem rozgorzała wojna. To ja ją wypowiedziałam, on nawet się nie bronił. Zrobiłam mu wtedy straszną awanturę.
Nie pamiętam, co mówiłam, jakimi epitetami go obrzuciłam, ale nigdy przedtem i nigdy potem nie wrzeszczałam tak na niego. A on? Do dziś mi dźwięczy w uszach jego spokojny, lecz stanowczy ton:
– Porozmawiamy, jak się opanujesz. Tymczasem zamierzam skończyć obiad i wychodzę. Mam sprawy do załatwienia.
Tego dnia chłopcy nocowali u teściowej, a ja nie spałam wcale. Rozmawialiśmy z Karolem kilka godzin, do świtu. Ja mówiłam, że za żadne skarby nie przyjmę cudzego dziecka, w dodatku z patologicznej rodziny, pod swój dach.
On mówił coś całkiem odwrotnego: że nie tylko przyjmiemy, ale też będziemy dla Martusi kochającymi rodzicami i wychowamy NASZE TRZECIE DZIECKO na porządnego człowieka.
– To nasz chrześcijański obowiązek.
W sumie nie miałam wyboru. Kochałam męża, byłam gorliwą katoliczką, więc pozostawało jedno: zgodzić się z tą decyzją.
Przyznaję – zawsze lepiej traktowałam chłopców
Marta była płaczliwym dzieckiem. Kiedy do nas trafiła, wiedzieliśmy już, że urodziła się z nieznacznym porażeniem mózgowym. Mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że Marta będzie chodzić i rozwijać się w miarę normalnie, jeśli zostanie zastosowana intensywna rehabilitacja.
Dziś już zatarły się wspomnienia o pierwszych, najtrudniejszych dla mnie latach opieki nad Martą, dziesiątkach godzin spędzonych w salach gimnastycznych, gabinetach pediatrów, psychologów, na ćwiczeniach z logopedą…
Kiedy Marta miała pięć lat, stanęła pewnie na nogi. Kiedy miała dwanaście, posłaliśmy ją do normalnej szkoły podstawowej… Przyznaję szczerze – z trójki dzieci zawsze lepiej traktowałam chłopców. Nie byłam dla Marty ani czuła, ani nie pobłażałam jej.
Odkąd zaczęła samodzielnie się poruszać, wymagałam, by po sobie sprzątała, myła wannę, pomagała mi przy pracach w kuchni. Nie byłam ani dobrą, ani kochającą matką, choć i tak uważałam, że bardzo się poświęcam.
Jedynym sprzymierzeńcem w moim cichym buncie przeciwko niepełnosprawnej córce był mój teść, choć nie powinnam się tym chwalić – ojciec Karola był egoistycznym sukinsynem, antywzorem ojca i głowy rodziny.
Mój mąż to jego przeciwieństwo: zawsze gotowy nieść pomoc potrzebującym, poświęcać się dla bliskich i obcych; zadziwia swoim altruizmem. Naturalnie widział moje buntownicze nastawienie i wrogość do córki, nigdy jednak nie krytykował i nie pouczał mnie, a zawsze starał się mi pomóc.
Kiedy uznałam, że Marta jest już w miarę samodzielna, że nauka nie sprawia jej aż tak wielkich trudności jak na początku, a chłopcy są już prawie dorośli, postanowiłam pomyśleć o sobie. Poszłam do pracy… Miałam 44 lata i myślałam, że właśnie zaczynam żyć.
Niestety, to jeszcze nie był ten moment. Pracowałam zaledwie dwa miesiące, gdy okazało się, że nasze trzecie dziecko wymaga jednak dużo większego zaangażowania z mojej strony, niż sądziłam.
W wieku 13 lat Marta opuściła się w nauce, zaczęła palić, kilkakrotnie próbowała alkoholu… Raz najadłam się wstydu, zabierając ją pijaną z urodzin jej kolegi z klasy. Z całego towarzystwa tylko Marta się upiła, po włamaniu do barku rodziców chłopca.
– Nienawidzę cię! – krzyczała innym razem, kiedy wyciągałam ją z mieszkania jakiegoś podstarzałego lowelasa.
Facet nie wahał się zaciągnąć mojej nieletniej córki do łóżka. Marta miała wtedy 17 lat, w świetle prawa wszystko było w porządku…
– Dziękuję, mamuś, że namówiłaś mnie na tę suknię. W tamtej z ogonem już ze trzy razy leżałabym jak długa – wyszeptała mi do ucha, gdy podjechaliśmy pod dom weselny.
Marta stała otoczona wianuszkiem weselników, rozpromieniona, przytulona do męża… Tak, wychowałam córkę na porządnego człowieka. Ale czy to było bohaterstwo? Nie wiem. Nie wiem też, kiedy zaczęłam kochać tę dziewczynę. Pamiętam jedynie, że nie śpieszyłam się z tą miłością…