„Moja matka to bezmyślna i egoistyczna jędza, która całe życie zbijała bąki. Teraz chce ode mnie i brata alimentów”

„– Niech ją szlag trafi. Najpierw przez lata miała nas w dupie, a teraz domaga się alimentów. Biedna i schorowana matula. Nie zapłacę. Nie dam jej ani grosza. Jeżeli będzie trzeba, przepiszę wszystko na Ankę i dzieci. Niczego tej babie nie zostawię, bo nic nie jestem jej winny. I tobie radzę to samo. Tylko nie stchórz, Marysiu – poprosił. – Wiesz, że postępujemy słusznie”.

Wezwanie do sądu: kartka papieru formatu A4, na niej kilka bezdusznych zdań informujących o złożonym pozwie i bezwarunkowym stawiennictwie. Mnę ją i prostuję od kilku godzin, więc coraz bardziej kurczy się do rozmiarów niewielkiej kulki. Chciałabym, w zasadzie powinnam podrzeć tę kartkę i wrzucić ją do kosza, a kolejnego wezwania już nie odbierać, ale brakuje mi odwagi.

W jednej chwili znowu stałam się małą dziewczynką

Mazgajem, jak nazywała mnie matka.
– Dostałaś? – telefon młodszego brata wyrwał mnie z ponurych wspomnień. – Wezwanie do sądu? – zapytał, słysząc, że nie spieszę się z odpowiedzią. Kiedy potwierdziłam, wylał na matkę wiadro pomyj.
– Niech ją szlag trafi. Najpierw przez lata miała nas w dupie, a teraz domaga się alimentów. Biedna i schorowana matula. Nie zapłacę. Nie dam jej ani grosza. Jeżeli będzie trzeba, przepiszę wszystko na Ankę i dzieci, ale niczego tej babie nie zostawię, bo nic nie jestem jej winny. I tobie radzę to samo. Tylko nie stchórz, Marysiu – poprosił. – Wiesz, że postępujemy słusznie.

Zazdrościłam Tomkowi pewności siebie. Mój przyrodni brat potrafił być bezwzględny, jeśli tylko ktoś próbował podnieść rękę na niego albo jego bliskich. I nie targały nim wtedy żadne wątpliwości ani wyrzuty sumienia. Zapewne tę cechę charakteru odziedziczył po swoim ojcu albo kimś z jego rodziny, ja jednak nie miałam równie dobrych, silnych genów. Bez Tomka dawno dałabym się owinąć matce wokół palca i wyssać jak cukierek – ona stale żerowałaby na mojej naiwności i wierze, że człowiek w gruncie rzeczy jest dobry.

W przeciwieństwie do jego ojca, mój tata – pierwszy mąż mamy, choć z pewnością nie jej pierwsza miłość – był słabeuszem. Może i poczciwym człowiekiem, dobrym kaletnikiem, lecz kiepskim biznesmenem i równie mało oblatanym znawcą kobiecych dusz. Nie umiał wyrzucić za drzwi narzucającej się mu, nieletniej córki sąsiadów. Być może zbyt długo był kawalerem, żeby odtrącić dziewczynę, która upatrzyła sobie go na męża. Nawet ją rozumiem – chciała wyrwać się z bezdusznego domu, pełnego zakazów i obowiązków, a że nie była uzdolniona jak ciocia Jadzia, ani ambitna jak wujek Heniek, to jedyną drogą do wolności pozostawało dla niej małżeństwo. Najlepiej z jakimś statecznym, dobrze sytuowanym, stabilnym emocjonalnie mężczyzną, takim jak mój ojciec.

Podobno przez pierwszy rok małżeństwa ich związek przypominał sielankę. Mama jako ledwie 17-letnia dziewczyna nie nadawała się na idealną gospodynię domową (nigdy nie nauczyła się dobrze gotować, przypalała nawet wodę na herbatę, a dom był zupełnie zaniedbany), ale starała się nadrobić to zaangażowaniem. Zawsze czekała na męża pachnąca, piękna i zakochana, wpatrzona w niego jak w obrazek. Każde jego słowo było święte, chociaż mówił niewiele. Zresztą nie miał czasu na rozmowy, skoro zaraz po powrocie z pracy włączał odkurzacz, wstawiał ziemniaki na obiad, tłukł schabowe, zmywał i prał. Robił wszystko, czego nauczył się jako stary kawaler, żeby tylko jego młoda, oddana mu żona nie czuła się źle. Ona zaś w zamian dzielnie mu asystowała.

Dziwne, że czekając na niego przez te kilka godzin dziennie, nigdy nie pomyślała, że może sama włączyć odkurzacz albo pralkę. Ale gdyby matka tylko takie miała winy na sumieniu – bez wahania płaciłabym jej alimenty do końca życia, uznając ją za kobietę poczciwą, aczkolwiek niezaradną życiowo. Niestety, moja rodzicielka była egoistyczną jędzą, skupioną wyłącznie na sobie.

Już w czasie ciąży zaczęła się zmieniać, a po moich narodzinach przepoczwarzyła się na dobre. Odtąd wiecznie chodziła niezadowolona, narzekając, że nie ma czasu poplotkować z koleżankami, wyjść do sklepu czy zwyczajnie zbijać bąków. Ojciec dwoił się i troił, żeby zastąpić mi matkę, lecz nawet gdyby bardzo chciał, nie udałoby mu się być jednocześnie jedynym żywicielem i ostoją tej rodziny. Dom tonął w brudzie, ja we własnych odchodach, matka zaś jakby tego nie zauważała.

Miałam dwa lata, kiedy ta rozkapryszona smarkula poznała jakiegoś strażaka i do niego uciekła. Wróciła po dwóch miesiącach, korząc się przed mężem. Ku zaskoczeniu wszystkich, ojciec wybaczył jej zdradę, bo dla niego najważniejsza była rodzina.

Matula długo nie wytrzymała nudnej codzienności i niczym bohaterka jej ulubionego serialu „Ptaki ciernistych krzewów” straciła głowę dla młodego wikarego. Niedoświadczony, mocno otumaniony ksiądz dla mojej matki niemal zrzucił sutannę. Szczęśliwie do akcji wkroczyli jego rodzice i biskup. Wkrótce odesłano go na drugi koniec Polski z zakazem kontaktowania się z grzesznicą. Ależ to była rozpacz. Matka szalała, słała listy do zwierzchników księdza, szukała kontaktu, wydzwaniała po plebaniach, nie spała, nie jadła, nie interesowała się mną ani ojcem. Cierpiała i tylko to się liczyło. Całe dnie płakała, snuła się bez celu po domu, grożąc wszystkim bezdusznym ludziom, że się zabije. Szkoda, że nie dotrzymała słowa.

Nie minął rok, jak poznała ojca Tomka

Niby rozsądnego faceta, budowlańca, a jednak z jakimś defektem uczuciowym. Nic innego nie tłumaczy faktu, że uległ urokowi tej niestabilnej emocjonalnie (choć ładnej) dziewczyny. Już wtedy mój zrozpaczony tata zaczął zaglądać do kieliszka. Chociaż starał się, jak mógł, zastąpić mi matkę, był zbyt słaby, żeby podołać obowiązkom. Wkrótce zorganizowany budowlaniec przejął jego obowiązki. Biedak uważał, że to mój ojciec jest źródłem naszych nieszczęść. Rozwiódł moich rodziców, po czym zamieszkał z nami dwiema w domku na przedmieściach, który własnoręcznie zbudował. Dał nam wszystko, czego nie potrafił dać mój tata – spokój, poczucie bezpieczeństwo, ale zarazem obowiązki. Zwłaszcza od matki wymagał porządku, codziennego obiadu na stole, nieco troski o rodzinę.

Matka, zauroczona takim macho, początkowo chodziła jak w zegarku, ale kiedy urodziła Tomka, znowu coś w niej pękło. Zaczęła narzekać na swoją figurę i utraconą młodość, a mojego przybranego ojca nazywać tyranem, bo zamknął ją w złotej klatce, obiecał miłość i wygodę, a w zamian obarczył dziećmi i obowiązkami. Przecież nie tak miało wyglądać jej życie. Wciąż czuła się młoda, niejednemu mogła zawrócić w głowie…

Gdybym miała powiedzieć przed sądem, jak wspominam moją matkę, opisałabym tę scenę w kuchni, kiedy odpalając papierosa od papierosa, ubrana jak na bal, nerwowo krążyła między stołem z zawieszonym na ścianie telefonem. Czekała, aż jakiś tam kolejny ukochany w końcu się do niej odezwie. Była tym tak zaabsorbowana, że nawet nie zdążyła przygotować nam śniadania ani przebrać Tomka po nocy. Pamiętam zapach perfum matki i smród pieluchy braciszka. Miałam siedem lat, kiedy nauczyłam się go przewijać. Później w opiece nad bratem pomagała mi ciocia Mirka, nasza gosposia.

Jestem wdzięczna ojcu Tomka, że mne wychowywał

Tylko dzięki niemu przetrwałam w miarę spokojnie kolejne romanse matki, mogłam się uczyć i chodzić na kurs tańca. Miałam nawet szczęśliwe dzieciństwo, lecz ono skończyło się wraz z jego śmiercią na budowie. W ciągu jednej chwili zostaliśmy z Tomkiem półsierotami. Oficjalnie pod opieką mamy, w rzeczywistości zdani na nianię i dziadków, którzy mimo chorób i wieku starali się nas wspierać finansowo. Bo mama nie zamierzała szukać pracy.

Chyba nawet nie wiedziałaby, w jakim zawodzie mogłaby się odnaleźć po latach zbijania bąków. Jej jedynym zajęciem było nieustanne wzdychanie do Antków, Mirków, Staśków, Janków, Igorów. Niedobrze mi się robiło od jej ciągłych opowieści, jacy są wspaniali, jak zostawiają dla niej żony i rodziny, jak tylko czekają, żeby ją mieć. Nie takich rzeczy powinny słuchać dojrzewające córki. Przynajmniej nie od matki.

W wieku 16 lat wyjechałam do szkoły z internatem. Brata zostawiłam pod opieką dziadków, obiecując, że kiedy tylko skończę technikum i otrzymam dowód, zabiorę go do siebie. Słowa dotrzymałam… Szkoda tylko, że nikt z nas nie walczył o odebranie matce praw rodzicielskich. Ja zajęta opieką nad bratem i pracą, on nauką, a dziadkowie? Kto chciałby włóczyć się po sądach. Matce zostawiliśmy dom, sądząc, że o nas zapomni, lecz kiedy kolejny mężuś pozbawił ją majątku, przypomniała sobie o dzieciach. Popełniłam wtedy błąd, przyjmując ją pod swój dach, jednak po ojcu odziedziczyłam miękkie serce i przyszło mi za to słono zapłacić.

Trzy miesiące później matka poznała w osiedlowym sklepie jakiegoś pana, zabrała wszystkie moje oszczędności i pojechała z nim na Teneryfę albo i dalej. Dopóki miała pieniądze, świetnie się bawili, później pan wystawił jej walizki za drzwi, bo zakochał się w jakiejś innej frajerce. Wróciła więc do mnie, tylko że ja już jej nie otworzyłam drzwi…
– Nie musisz się o mnie bać, Tomku, już jej nie uwierzę i nie zapłacę jej ani grosza – przyrzekłam bratu, kończąc naszą rozmowę. – Może i jestem podobna do ojca, ale nie głupia. Ta kobieta już nic więcej od nas nie dostanie.

-->