Jego znajomi, oprócz mocnych gustów muzycznych, szybko odnaleźli też siebie w innych aspektach – znacznie ułatwiła im to warszawska świadomość i otwartość. Nie brakowało wśród nich wegan, miłośników różnorodnych substancji, a również: osób w spektrum autyzmu.
Wegański stek i zespół metalowy obok DJ–a
Razem z mężem postanowiliśmy więc zaspokoić absolutnie wszystkie potrzeby naszych gości. Wynajęliśmy gigantyczną salę weselną, podzieloną na pomieszczenia, w których wyznaczyliśmy osobne strefy tematyczne. W jednej części grał klasyczny DJ – w drugiej, specjalnie wygłuszonej do tego celu, przygrywał zaś lokalny zespół metalowy.
Nie obyło się też bez zapewnienia sali dziecięcej wraz z animatorem, pokoju wyciszenia dla osób przebodźcowanych sensorycznie, a nawet: kącika palacza, w którym, specjalnie z myślą o osobach lubujących się w różnorodnych substancjach, zorganizowaliśmy znacznie bezpieczniejsze szisze, i to wraz z pełną obsługą.
Na wegan i gości z nietolerancjami pokarmowymi czekały zaś specjalne dania, będące nie tyle substytutami potraw mięsnych, ile prawdziwymi arcydziełami kulinarnymi – przygotowywał je specjalnie wynajęty przez nas kucharz.
Goście wiedzieli, ile wydajemy
Organizacją wesela zajmowaliśmy się wraz z profesjonalną asystentką ślubną. Z racji, że chciałam dogodzić absolutnie wszystkim gościom, szybko wpadliśmy wspólnie na pomysł przygotowania specjalnej tabelki w Excelu. Znalazły się tam rubryki dotyczące preferencji żywieniowych, charakteru, alkoholu, a nawet: ulubionych piosenek, które wybrzmiewały potem w poszczególnych salach.
O szczegóły wypytywaliśmy gości osobiście, na żywo lub za pośrednictwem czatów połączonych z mediami społecznościowymi. Wszyscy wiedzieli więc, co się święci – już po skali organizacyjnej można było śmiało przypuścić, jak wiele przeznaczymy na organizację imprezy
Wraz z mężem postanowiliśmy też „zamienić się” rolami, by w organizacji nie być nadto stronniczymi. Mój wybranek wypytywał więc moich wiejskich znajomych o bardziej tradycyjne aspekty imprezy, a ja: dogadywałam szczegóły z warszawskimi metalowcami. Każda z grup miała więc mocny wgląd w to, jak będzie wyglądać wesele.
– Aha, czyli decydujemy się na ten zespół? – pytałam kolegów męża.
– Zgadza się. Do tego trzeba zorganizować nagłośnieniowca i piankę wygłuszeniową. Chyba nie chcesz, żeby black metal wymieszał się z Zenkiem? – odpowiadali kumple Sylwka.
– No. Ale skąd taka kwota? – spytałam, bo rachunek był naprawdę pokaźny.
– Przecież chciałaś, żeby oprócz własnego repertuaru, całą noc grane były ulubione kawałki ekipy. Z disco polo nie będzie problemu, ale gorzej z metalem. Wiesz, ile to coverów do nauczenia? To już techniczne granie i ogromny wysiłek. Spędzą długie godziny na próbach, to nie jest umpa–umpa, gdzie każdy utwór składa się z trzech akordów, jednej tonacji i metrum 4/4.
– Aha. Dobra. – odpowiadałam krótko, nie do końca wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi.
Z racji, że nie zamierzaliśmy nikogo dyskryminować, zgodziliśmy się też bez niczego na przyprowadzenie wraz z gośćmi nie tylko partnerów towarzyszących, ale również samotnych czy wykluczonych społecznie znajomych. Chcieliśmy w ten sposób dać innym namiastkę szczęścia, które budowaliśmy latami swoją ciężką pracą. My wynagrodzimy sobie w końcu to wszystko na Bali…
Suwałki, czyli „wymarzona” podróż poślubna
Nie chcieliśmy psuć sobie nastroju otwieraniem kopert zbyt wcześnie. Wzięliśmy się za nie dopiero dwa dni po ślubie, czyli na tydzień przed wyjazdem na gorące, indonezyjskie plaże. Pracy mieliśmy sporo zresztą też po imprezie: okazało się, że część gości z moich wiejskich stron nie ma jak wrócić do domu, więc zorganizowaliśmy na szybko opłacone przez nas taksówki.
– 9 tysięcy. – Rzucił krótko mój mąż, Sylwek.
– Co? – nie zrozumiałam od razu.
– Mamy 9 tysięcy. W kopertach jest 9 tysięcy. – Powtórzył, dokładnie tłumacząc, trochę tak, jakby chciał tym „uszczypnąć” się w policzek i wybudzić z koszmaru.
– Niemożliwe. Czy Ty na pewno dobrze liczysz?
Okazało się, że wyliczenia są prawidłowe. Nasi goście sprezentowali nam na tyle mało gotówki, że nie starczyło nawet na pokrycie połowy kosztów „talerzyków”, nie mówiąc nawet o oprawie muzycznej i innych atrakcjach.
– Co zrobimy z rezerwacją na Bali? Przecież mamy rozgrzebaną łazienkę, nie starczy nam na remont… – był to dopiero początek moich wyliczeń.
– Znam grupę, gdzie można dosłownie wystawić na sprzedaż podróż. Coś ogarnę…
W ten sposób wymieniliśmy wymarzoną podróż poślubną na wakacje w Suwałkach. Wybraliśmy dość nowoczesny hotel ze SPA, żeby oszukać mózg i zapewnić mu chociaż niewielki substytut egzotycznej wycieczki. Wszystko jednak prysło, gdy usłyszeliśmy pukanie do hotelowych drzwi.
– No cześć! Siedzicie tu tak sami, więc pomyśleliśmy, że rozkręcimy imprezkę…
Naszym oczom ukazały się twarze kilkoro gości weselnych: ubodzy muzycy ze strony Sylwka, zasymilowali się nad wyraz szybko z moimi kuzynami z malowniczych Kaszub. Czyżby łączyła ich podobna mentalność?
– Że co? Macie tu pokoje?
– No nie. Ale możemy posiedzieć u was. Mamy nawet śpiwory.
– Człowieku. Moje wesele było przez was klapą. Dostaliście rozrywkę marzeń, a w zamian…– Sylwek był bliski wybuchu.
– A kto się o to prosił? – rzucił któryś z nich.
Nie… To jakiś żart. Chciałam wymyślić, co powiedzieć, ale szare komórki zdały się zamrozić. Mój mąż zareagował jednak odpowiednio: szybko zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Przez chwilę słyszeliśmy stukot pięści w drzwi, a potem już tylko ciszę. Wspólne milczenie. Ciche, smutne godziny, łamane tylko stukotem zegara.
Pozbyliśmy się fałszywych znajomych
Pierwsze dni po otwarciu kopert, jak i sam wyjazd na Suwałki, był naprawdę dramatyczny. W ostatni dzień „miesiąca miodowego” pogadaliśmy jednak na spokojnie przy winie. Choć zdarzało nam się wcześniej obwiniać, nie rozwiązywało to żadnego z problemów. Szkoda też tracić to, co już mamy: siebie. Nie mogliśmy pozwolić, by na marne poszła nasza miłość, szczerość i otwartość…
– Słuchaj, mała – zaczął mąż. – Myślę, że należy wyciągnąć z tej sytuacji cenną lekcję. Ci ludzie byliby z nami do końca życia i do końca życia by na nas żerowali. Możemy teraz z nimi zerwać. Zakończyć ten cyrk. To trochę jak z zakończeniem odpowiednio szybko toksycznego związku, zanim przywiązanie stanie się zbyt duże… Jest coś takiego, jak syndrom gotującej się żaby. Jeśli wrzucisz ją do wrzątku, wyskoczy. Powoli podgrzewana nie zauważy jednak, kiedy się zagotuje…
Brzmiało mądrze. I było mądre. Doszliśmy do wniosków, które do tej pory zasłaniały żal i nerwy.
– Dokładnie! Co nam po życiu z przyjaciółmi, którzy chcą tylko za darmo się nawalić, potańczyć i przespać? Przyjaźń wymaga zaangażowania obydwu stron. Zacznijmy od nowa, szukając znajomych, którym naprawdę zależy.
– Znajdziesz takich nawet wśród muzyków, którzy w końcu zmagają się z niesprawiedliwością i ofertami grania za piwo? – zażartowałam.
Roześmiał się. Stare czasy zaczęły powoli wracać.
– Wiesz. Zarówno wśród osób z Twoich, wiejskich stron, jak i wśród muzyków, jest tak, że łączą się ze sobą osoby traktowane niesprawiedliwie. Niestety, część z nich nie umie odwdzięczać się za to dobrem. Tyle lat znoszą wykorzystywanie i poniżanie, że w końcu zaczynają odpłacać się tym samym.
– Racja… Ale kiedy znajdziesz takiego, co odpowiada na to uśmiechem i dobrem, masz przy sobie przyjaciela–skarb.
– Poszukamy razem takich?
– Dawaj. Przetestujemy ich w warunkach Suwałkowych!
– Jak nie uciekną, to znaczy, że są czegoś warci?
Roześmialiśmy się. Uświadomiliśmy sobie w końcu, że już mamy przy sobie takich przyjaciół–skarby: siedzą teraz obok siebie, „zaobrączkowani”, na starej, ale przytulnej i miękkiej kanapie.