Leokadia siedziała przy oknie. Mogłaby je umyć, ale nie miała ani siły, ani ochoty. W ogrodzie było pełno pokrzyw i łopianu, lecz staruszce to nie przeszkadzało, bo nawet przy wielkich chęciach nie byłaby w stanie ich powyrywać. Teraz nawet w domu z trudem się poruszała. Zima była sroga i mroźna, stary piec lekko dymił – może to komin się znowu zatkał. Kobieta musiała oszczędzać opał, starała się więc rozpalać w piecu co drugi dzień. Kiedy było zimno w domu ubierała na siebie buty i podniszczony płaszcz. Coraz rzadziej wychodziła do sklepu, to dla niej zbyt wielki wysiłek. W lutym kobieta przechodziła ciężkie przeziębienie, myślała, że to koniec, że nie wyjdzie z tego. Dobrze, że sąsiadka Grażyna przyszła do niej i wezwała pomoc. Lekarz przez krótką chwilę patrzył na Leokadię, potem pokręcił głową i spojrzał zamyślony, po czym powiedział: „Leki nie zawsze pomagają, liczy się wola życia i walka z chorobą”. – Leokadia odpowiedziała cicho, że już się nażyła i odwróciła się.
Chęć do życia gasła w niej z każdym dniem. Ale dlaczego? Za co? Choroba nie ustępowała, Grażyna przychodziła codziennie do sąsiadki i przynosiła rosół, parzyła też herbatę koleżance. Staruszka była wdzięczna za odwiedziny – „Masz w domu dużo zajęć, nie musisz ze mną siedzieć”. – „Nie ma problemu”. – odpowiedziała Grażyna, szybko podsycając ogień. – „Powiedziałam Staśkowi, żeby przyszedł w sobotę i przyniósł ci drewna na opał. Potrzebujesz ciepła”. Galina miała czterdzieści lat, była bardzo pracowita i inteligentna. Swego czasu byli w jednej klasie z Grzegorzem, synem Leokadii.
Grzegorz po szkole wyprowadził się do miasta i tam został. Ożenił się z Kasią, swoją koleżanką ze szkoły, czasami ją odwiedzają, ale są to krótkie wizyty, podczas których syn nie pomyśli nawet, żeby przynieść matce wody ze studni czy drewna na opał. Leokadia nie była zła na syna, chciała, żeby był szczęśliwy. Potem pojawił się jej wnuk, Marek, który był bardzo wesołym chłopczykiem. Gdy dorósł, rodzice przywozili go do babci na całe lato. Chłopiec mnóstwo czasu spędzał z dziećmi sąsiadów. Potem zaczął przyjeżdżać coraz rzadziej, tak samo było z całą rodziną. Wpadali kilka razy w okresie letnim oraz po Nowym Roku.
Któregoś letniego dnia Kasia, żując gałązkę kopru, zaczęła się rozglądać:- Leokadio, po co ci taki ogród w twoim wieku?” – „Wróć w sierpniu, szykują się duże zbiory. Warzyw wystarczy na całą zimę dla mnie i dla was”. – teściowa usprawiedliwiła się – „Mamo, Kasia ma rację, po co się tak męczysz?” – Grzegorz powtórzył. – „Przecież robię ci zakupy, mogę przywozić też warzywa”. – „W sklepie jest tylko chemia!” – Leokadia sprzeciwiła się. Do końca wakacji staruszka przygotowywała słoiki z pysznym kompotem ze śliwek i cynamonu oraz inne przetwory z plonów swojego ogrodu. Pomyślała, że za jakiś czas otworzą słoik i wspomną ją życzliwym słowem. Staruszka wraz z pierwszym śniegiem usiadła do robienia szalików i rękawiczek. Dla Kasi mniejsze, zielone lub żółte z motywem płatków śniegu, a dla chłopaków niebieskie. Przy następnej wizycie, przekazała im swoje rękodzieło. „Mamy jeszcze z zeszłego roku, nie trzeba było się trudzić”. – Kasia zmarszczyła brwi. Leokadia roześmiała się na to, dobrze wiedziała, że nie noszą jej prezentów zbyt często. Kaśka to taka modnisia, a Grześ większość czasu spędza w samochodzie.
Ale i tak wiązała pętlę za pętlą. Kilka razy Grzegorz namawiał matkę, by przeniosła się do miasta, nawet chciał kupić dla niej mieszkanie, miałaby zawsze ciepło i bieżącą wodę. – „Nie, nie pójdę. To jest mój dom, moje dzieciństwo, moja młodość i kłótnie z twoim ojcem. To jest moje życie. Powinieneś mnie częściej odwiedzać”. – „Częściej odwiedzać i jednocześnie pracować?” – „To może przyjedziecie wszyscy na wakacje?” – staruszka powiedziała z nadzieją – „Wakacje na wsi? – zapytała zaskoczona Kasia. – „Rok pracy dla wakacji na wsi? Nie ma mowy” – Leokadia tylko przytaknęła w odpowiedzi. Chciała być bliżej syna, ale nie miała odwagi się ruszyć, całe jej życie toczyło się tutaj.
Mąż kobiety zmarł dwadzieścia pięć lat temu, Grzegorz był jeszcze studentem. Po wizycie syna Leokadia znowu poczuła się samotna, ale nie zadzwoniła do syna – „Sąsiadko, jak się masz?” – Donośny głos Grażyny przywrócił kobietę do rzeczywistości. Kobieta stała przy niskim płotku naprzeciwko okna. – „Dziękuję, nie narzekam”. – odparła Leokadia. – „To dobrze! Upiekę dziś pyszne ciasto z jabłkami i wpadnę do ciebie wieczorem na herbatę” – powiedziała Grażyna i pospieszyła do domu. Kilka godzin później Leokadia nadal siedziała przy oknie i wypatrywała. Nastał wieczór, powietrze stało się rześkie, a wraz z nim wyszły komary. Brama u sąsiada otworzyła się i wyskoczył z niej Michał, dwudziestoletni syn Grażyny, matka szła za nim, niosąc naczynie zawinięte w ręcznik. Następnie wyłoniła się Ania, prowadząc małą Zoję za rękę. Siostry miały osiem i trzy lata.
Rodzina Grażyny była duża. Czwórka dzieci, dwoje wnucząt. Stasiek, mąż Grażyny, jest człowiekiem silnym, niepijącym, wychował się wśród dziewięciorga rodzeństwa. Dlatego od dziecka marzył o wielkiej, zgranej rodzinie. – „Michaś, przynieś wodę!” – Grażyna dyrygowała synem, wchodząc do domu sąsiadki. – „Teraz, ciociu Leokadio, wszystkim się zajmiemy. Nie będziesz miała czasu na siedzenie w oknie!” – „Grażka, chcesz spędzać czas z taką staruszką?” – „Przecież nie jesteś mi obca, możemy miło spędzać czas. Brałaś dziś leki?” – zapytała Grażyna, wyjmując z szafki talerzyki na ciasto – „Brałam”. – Leokadia prychnęła. – „Ale do czego są mi one potrzebne? Wszechmogący zabrałby mnie wcześniej”. – „Jeśli wierzysz w Boga, to powinnaś wiedzieć, że mówienie o tym jest grzechem. Nie wszystkie sprawy ziemskie zostały jeszcze załatwione. Dlatego nie chce cię zabrać”.
– Babciu Lodziu, co to jest?” – zapytała Ania, wskazując na niedokończoną rękawicę. Podczas gdy dorośli rozmawiali, siostry rozglądały się po pokoju w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Leokadia odpowiedziała, że to rękawiczka na zimę, ale jeszcze niedokończona. – „Proszę, mogłaby mi pani ją dać, jak pani skończy?” – Dziewczyna zapytała z uśmiechem. – Leokadia była przeszczęśliwa. – „Oczywiście, że ci dam”. – „A dla Zoi można zrobić mniejsze? Czerwone”. – „Ania, nie zagalopowałaś się przypadkiem?” – Grażyna z grymasem spojrzała na córkę. – „I mogłabym nauczyć się sama dziergać”. – Ania wesoło krzyknęła. – „Zrobię szalik dla siebie i dla Zoi. I Michała! I… dla wszystkich. Babciu Lodziu, naucz mnie jak to się robi”. – „Dobrze, przyjdź jutro i ci pokażę”. – „Będę!” Michał wrócił z dwoma wiadrami wody. Czajnik elektryczny, prezent od Grzesia, szybko zagotował wodę i wszyscy usiedli, aby wypić herbatę.
– „Chłopiec znów daje o sobie znać”. – Powiedziała Grażyna, kiwając głową w stronę okrągłego brzucha. Śmiejąc się, dodała. – „Tym razem źle to zaplanowaliśmy. Do rozwiązania zostały tylko trzy miesiące, a do końca lata zostało jeszcze sporo pracy. A do tego dochodzą jeszcze żniwa. Nie wiem jak sobie z tym wszystkim poradzę. Ale jakoś sobie dam radę”.
Grażyna dużo opowiedziała staruszce. Że najstarszy syn zostanie w tym roku w mieście na letnie praktyki, a młodszy ma dwoje dzieci, które niedługo idą do szkoły, że Stasiek został awansowany na brygadzistę w zakładzie. I jeszcze inne rzeczy. Leokadia słuchała z zainteresowaniem, spojrzała na Grażkę, potem na dzieci, nadawali sensu w jej życiu. Robiło jej się coraz cieplej na sercu, chciała być zdrowa i pełna sił następnego ranka, żeby nauczyć Anię robić na drutach. Myślała o tym, że w szafie ma mnóstwo włóczki, z której dziewczynka będzie mogła wydziergać dla wszystkich czapki, szaliki i rękawiczki na zimę. A jak nie starczy, to można dokupić więcej.” – A baśnie, baśnie wszystkie są warte zapamiętania”. – powiedziała Leokadia z ulgą – „Jakie baśnie?” – Grażyna była zaskoczona – „Te ze szczęśliwym zakończeniem, oczywiście”. – Leokadia pogłaskała zaspaną głowę Zoi. Teraz znów czuła się potrzebna.